Najciekawiej to nowe najlepiej. Część I: sny klasy półśredniej i narodowe PTSD

Dzień dobry, o tym, kim jestem i o czym ma być blog, dowiecie się z odpowiednich zakładek. Zacznę więc od tłumaczenia się. Głupio startować z nowym rokiem i nie odnieść się do starego, zwłaszcza że styczeń nieczęsto fonograficznie nas rozpieszcza. Ale daruję zwyczajową polecankę. Z muzyki – co tu dużo kryć – generycznej, i to niezależnie od tego, czy idzie w klasyczny hip-hop, czy w trap, wyłuskam to, co najbarwniejsze, najmniej oczywiste. Części zaplanowałem kilka, będę w założeniu przetykać je krótkimi wywiadami z autorami, poproszę też o głos innych dziennikarzy. Nie zapomnę o playlistach. A teraz do rzeczy, bo to nie opłatek i naprawdę chcę się tym podzielić.

Sny klasy półśredniej

Szybko poszło. Szczerze mówiąc, myślałem, że trzeba będzie dłużej czekać, aż zwykłe opowieści osób jakby z sąsiedztwa będą w polskim rapie dużo większą egzotyką niż relacje z wypraw na koniec świata czy odmiennych stanów świadomości, narodowy spis powszechny luksusowych brandów i kalkowane za Ameryką upijanie się bogactwem na smutno. Dominik Krulig nie jest playerem, hustlerem, gangsterem bądź milionerem. To korporacyjny programista, pracujący w obcym mieście po rzuconych studiach, który nawija, że czekał na telefon od mamy, ale w sumie kiedy ta w końcu zadzwoni, to nie ma o czym gadać, zwłaszcza że trzeba kłamać. To „typeczek”, który irytuje się, że nie może sobie przysnąć po winie na ulubionym filmie dziewczyny; który chwali się podwykonawcami, za to narzeka, że bolą go plecy, bo klient dzwonił w piątek wieczorem i trzeba było siedzieć pół nocy. No, życie.

Nuda? Ależ skąd, ta normicka perspektywa przyciąga bardziej niż thriller. Nie tylko dlatego, że ujęcie albumu „Ballady o kurde życiu, część pierwsza albo ostatnia” w zestaw utworów nazywanych według klucza kojarzy się z bohaterami podziemia – Smarkim Smarkiem i Młodym Dzbanem, a w żadnym innym rapie nie było do tej pory nic o emolientach, humektantach i blockchainach. Po prostu droga od ulicznego dydaktyzmu pokroju „masz siostrę, nie pozwól sk***ić się siostrze” do nerdowego moralizowania na temat zbyt krótkich haseł i niezatartych cyfrowych śladów zmusza do angażującej refleksji. Tak jak mierzenie dojrzałości tym, że po wypaleniu jointa czytasz książkę, a nie oglądasz głupie filmiki. Jest w tym, mam nadzieję, trochę ironii. Bo nieironiczne słuchanie części klubowych zabiegów producenckich i refrenów z końca płyty, takich prosto z sylwestrowej nocy Polsatu, to jednak pewna sztuka. Nie da się ukryć, że chyba miały takie być i że pasują do układanki.

Krulig postrzega siebie jako przedstawiciela klasy średniej. Konarski, kolejny artysta brany przeze mnie na warsztat, doprecyzowuje, rapując o „mokrych snach klasy półśredniej”. Jest starszy, dlatego może uraczyć odbiorców atmosferą kinderbali tyleż żywiołowych, co trupich, i ukazać całą groteskowość zawodowej komunikacji w pandemicznych, domowych biurach. Podobnie jak u młodszego kolegi pojawia się problem godzenia tego, co nazywamy normalnym życiem, z zaborczą pasją. Krulig marzy na głos o tym, że będzie sobie robić rap, jak będzie stary i bogaty. U Konarskiego, który spróbował już odwiesić rap na wieszaku, to poparty przykładami, mocniejszy w wydźwięku apel o nieporzucanie marzeń.

Przeszłość rzuca cień. „Kryzys wieku średniego” to grzebanie w papierach, to brudne żaluzje i żółta lamperia terapeuty, to wspomnienia jedzonych w nieskończoność kopytek z cukrem i obwinianie mamy o biedę. Swoją drogą, wykonany w „Smacznego” skok od tamtych czasów do syna, który dziś z entuzjazmem je u babci to, czego ojciec przełknąć nie może, to jeden z najlepszych patentów w całym polskim rapie zeszłego roku. A Konarski ma jeszcze fenomenalne zamknięcie – przeszłość zostaje w dole, jest tylko samotna śmierć na Marsie. Zupełnie z innej narracji, z innego filmu, to jednak idealny epilog. I jeszcze te bity, bez sentymentów i bez dróg na skróty. Przygotujcie się na breakbeatową chłostę, a nawet szczyptę footworku.

Nasze narodowe PTSD

Póki co niedużo wskazuje na to, że Przemo DBM będzie zapamiętany. A jeśli już, to jako ten, który przeniósł francuskie autotune’owe śpiewanki PNL na rodzimy grunt. Tymczasem nagrany z Augustem album „Skazany na Ś” sprawdza się świetnie jako reportaż z przeklętej, małomiasteczkowej Polski B, gdzie „jak kobiety dostają kwiaty, to jedynie na grób”, „historie o dupach brzmią jak historie o duchach”, zaś znajomy „złapał nóż i rozpruł pachwiny, gdy usłyszał, że nigdy nie będzie chodzić”. To nie Konarski, rada rodziców nie zwróci się z zapytaniem, bo „pan, panie Przemku, taki porządny”. To jest ze szpitalnych korytarzy, na które wpychają alkohol bądź dragi, i z klatek, po których „chłopaki walą jak goryle”. Ze składanego łóżka, z którego nie chce się wstawać do dorywczej pracy.

Niby dostajemy wszystko, czego teraz się słucha – trapy, drille, European Dance Music, naszkicowane, lejące się bity ze śladowymi bębnami – a to i tak oswojone, utytłane, boleśnie swojskie. Zdecydowanie nie wszystko jest dobre, za to pasuje do traumatycznej mandali układanej sękatym łapskiem z resztek własnych złudzeń. Bardzo na miejscu wydaje się zarówno modulowany, wsobny i rozchwiany wokal, jak też niewymagająca produkcja nabrzmiała od łatwych melodyjek. Kropkę nad i stawia wieńczący utwór „Krew i śnieg”, ballada dresiarska z intonowanym na koniec hitem duetu Simon & Garfunkel. Kupiła mnie ta płyta. Oby nie sprzedała zbyt tanio.

Podczas gdy Przemo DBM jest propozycją niszową, tak Intruz już niekoniecznie – stoi za nim duży wydawca, wyświetlenia idą w miliony, a że rapera świerzbi język i drapie go sobie w social mediach, to i skandalików nie brakuje. Ale choć opolski, czy ściślej groszowicki, twórca mógłby jeść bigos pałeczkami w przyjemnie umeblowanym apartamencie, to użera się z przeszłością i nie może jej przetrawić. Słuchacz ma z tego pełną pasji, pierwszoosobową relację z biedy i wszystkich jej konsekwencji. „Dom nawiedzali komornicy i kurator / teraz modne pato / no a wtedy to był wstyd” – rapował Joda, jeden z rapowych zwycięzców 2021 r. I Intruz mógłby się pod tym podpisać, bo aż za dobrze pamięta, jak to jest chować się przed ludźmi z klasy, kiedy pchasz z ojcem wózek ze złomem.

Obraz wypalonego od środka drzewa rodzinnego, na którym najprościej byłoby się powiesić. Żal idący za rękę z rozgrzeszeniem. To nic nowego. Co prócz nakarmionych detalami, scenkami i rekwizytami tekstów odróżnia Intruza od dziesiątek ulicznych raperów, którym zawsze od życia wiatr w oczy, a od losu kij w szprychy? Nikt inny nie poczęstuje satyrycznym portretem bulwarów nadodrzańskich, pisanym w zupełnie niedzisiejszy sposób, jakby według wytycznych z międzywojnia. Nikt inny nie wdzieje kostiumu Janosika bądź pirata, nie będzie szukać kompleksowej analogii do samowolnych osadników wsi spod Czarnobyla, nie schowa najcięższych przeżyć za metaforą tak niecodzienną jak ta w „Chińczyku”. Przy płycie „Za niewinność” trudno usiedzieć w miejscu, nawet jeśli nie obejdzie się bez przeskakiwania niektórych utworów, a poliestrowy garnitur producentów warto było wymienić płytę temu.

Poniżej playlista, a na niej prócz utworów opisywanych artystów pierwszy bonus – „Pod prąd” Deobsona, który na bicie Maria Kontrargument zdał bardzo interesującą relację z korporacyjnego życia i udzielił lekcji biurowej szkoły przetrwania. Gdzieś między Kruligiem a Konarskim jak ulał.