Najciekawiej to nowe najlepiej. Część II: punk nie żyje, za to eskapizm ma się świetnie

W drugiej części przeglądu najciekawszych rapowych płyt 2021 r. będzie o tym, jak bunt staje się znowu modny, a stara terminologia nabiera nowych znaczeń. Wybierzemy się też daleko poza naszą zieloną (coraz mniej niestety) planetę.

Punk nie żyje

Tytuł „Sprzedałem dupę” to nie prowokacja czy ironia. To stwierdzenie faktu. Choć samo linkujące od Dezertera do Molesty „Spytaj policjanta” pokazuje, że Zdechły Osa odrobił lekcje, jego tzw. punk pompuje duży koncern, zachłystują się nim najbardziej agencje marketingowe i sklepowe przybudówki w randze mediów, zaś samego artystę wspierają w nagraniach tuzy mające w dyskografiach Margaret, Quebonafide czy Pawbeatsa. „Dziary, dresy, t-shirt z marihuaną” i cała ta aura to raczej skok na kieszonkowe skacowanych uczniów niż do gardła systemu. „Nożem dźgam scenę aż krew się leje” – mhm, jasne… Ta krew to keczap, nóż jest do masła, a „pożar w oczach” to blaza, która nie jest w stanie ukryć chęci zwracania na siebie uwagi.

„Sprzedałem dupę” wjeżdża z modnego buta, kończy z przytupem, w środku płyty jest jednak bezsilne. Nie szkodzi, piszę o albumach rapowych w 2021 r. najciekawszych, nie najlepszych. A tu ciekawie jest bez wątpienia. Sama produkcja od drugiego numeru – pierwszy, gęsto skręczowany i na mocnych bębnach jest paradoksalnie bardzo hiphopowy – stanowi nalot dywanowy, pędzi z łamanym bitem, rzęzi przesterowaną elektroniką i przaśną gitarą, cieszy kalifornijską piszczałą w „West Coast”, skwierczącym i skamlącym, witchhouse’owym „Rest in shit 2”. Osa jest samozwańczym menelem, który nagle jest w stanie pisać zaskakująco staranny rap. Jak wszy do czupryn lgną do niego starzy młodzi chcący powspominać w fotelach rave i młodzi młodzi ujęci różowym nihilizmem trapu. Zaangażowany, baczny słuchacz ekscytuje się treściami wyzywającymi od „jebanych ciot”, „cip” i jawnie ejdżystowskimi. I to też jest poniekąd frapujące. A jeśli tak wygląda punk 2021? Punkowy bunt ze szwindlem szły pod rękę nie raz i nie dwa. Podyskutować zawsze można, choć nie z każdym.

„Pierdolę system wytyranych jaźni, pierdolę żyć jako kolejny każdy / pierdolę gwiazdy bez wyobraźni, wolę się skupić na rzeczach poważnych / Dlatego piszę to ciągle nocami, a potem się budzę z pustymi oczami / I piję dwie kawy i idę zapalić, leczę deprechę pustymi słowami” – nawija Feno, „wąsaty, chudy karzeł”, podopieczny łączącego rap z alternatywą krakowskiego kolektywu Hashashins, niedawno zwerbowany przez Sariusa. Jego wyziew z paszczy to często krzykośpiew, a „Neopunk” obejmuje trap, drill, skrzypiącą oniryczną wiksę, dubstep i z założenia brudny bas i gitary, którym zdecydowanie bliżej jednak do Billy’ego Idola niż Sex Pistols.

Gdzie ten punk? W mniejszości. W deklarowanej mentalności „sam sobie ogarnę”, w mizantropii i postawie antycelebryckiej („A ty chcesz się tylko wyświetlić, pokazać światu swoje nowe metki / Dla ciebie to prestiż, dla mnie to sygnał, że jesteś za tępy”), w autodestrukcji („Możecie wszyscy wypierdalać, wykończę się do rana”). „Neopunk” to życie losowe, naćpane i na deficycie, dekadencki taniec przedśmiertny. Feno gubi się trochę w ironiach, za to strach przed byciem zwykłym, główny motyw płyty, mu się sprawdza. Nie musi wcale insynuować, że „Jarek zabił Leszka”, by skupić uwagę. Za chwilkę nowa płyta, już mam, jeszcze nie sprawdzałem, jestem bardzo ciekaw.

Pozaziemska perspektywa

Zdechły Osa i Feno podkreślają swoją punkowość, mając wydawcę, grono producentów, management i obmyślony wizerunek. eXo sam się produkuje, realizuje, wydaje, słucham go na Soundcloudzie, patrząc na bazgroł funkcjonujący w roli okładki. Żadnego PR i socialowej ofensywy, targetowania się, oczekiwań, nagrania porozrzucane po sieci, czasem niepolepione nawet w całości. Nic, tylko wsobna, skrajnie własna muzyka. Coś pomiędzy metafizyką, poezją i filozofią. Coś pomiędzy slamem, post-rapem, strumieniem świadomości i ASMR-em. Coś.

Dziwne gadanie do ambientowych plam zostało tym razem obtoczone w fantastyczno-naukowej panierce. Tytułowe „Saj faj” to sample pobrane z przystających do koncepcji źródeł, a do tego świat podmywany rzeką fonetycznych, lingwistycznych i oczywiście tematycznych skojarzeń postrzegany jako projekcja bądź gra. Sam „komandor eXo” wywiedzie odbiorców „na skraj mapy” i w „37-letnich rapsach” będzie namawiać do „zaśnięcia w kapsule wyobraźni”, pytać, „jaki sens ma to, co pielęgnujecie?”. – Pomysły pojawiają się u mnie od czapy. Mam bardzo otwartą furtkę i myślę, że coś przeze mnie przemawia. Ten koncept po prostu się wyzwolił. Moja świadomość składa do kupy to, co usłyszę w rozmowach ze znajomymi wielowymiarowo postrzegającymi naukę, psychologię, religię czy technikę. Robi kawałki. Ja tylko pozwalam przepływać przez palce tym strumieniom – mówi sam zainteresowany. Warto sprawdzić, bo to niezwykłe, niewyeksploatowane i absolutnie przegapione. Mieliśmy w polskiej muzyce miejskiej dystopie Tomasza Andersena i PRO8L3Mu, niemniej nicdo „Saj faj” choćby zbliżonego.

Warszawiak eXo za najbardziej inspirujące uważa „Harrisona Bergerona” Vonneguta, „Incepcję” Nolana i „Mroczne miasto” Proyasa. Torunianin Golin postawił na „Diunę” Franka Herberta. „Motywem przewodnim płyty jest perspektywa Paula Atrydy, głównego protagonisty sagi, która posłużyła mi jako idealny punkt wyjścia do przemycenia moich doświadczeń i przemyśleń” – poinformował w informacji prasowej. Oparcie się na „Diunie” i wydanie albumu wtedy, gdy spirala oczekiwań wobec filmu Villeneuve’a była nakręcona do maksimum, wydawała się złotym pomysłem. Ale ten artysta od koniunktury i monetyzowania był jak najdalej, z konceptami za to za pan brat.

Kiedy już łapiesz się za „Diunę”, dość oczywiste wydaje się rozprawianie o wychowaniu przez pryzmat Bene Gesserit, refleksja o domu z Caladanem w tle czy przyrównanie ukochanej do Chani. Ale Golin, jeden z naszych najsprawniejszych literacko raperów, umiejętnie i wcale nie zawsze najprostszym ściegiem zszywa siebie z Herbertem. Wszystko jest na miejscu. Cytujące „Intro”, w którym mowa o tym, że szukając wolności, stajesz się niewolnikiem własnych żądz, a poszukując dyscypliny, znajdujesz wolność. Zamykający, ekshibicjonistyczny i uczciwie rozliczający się ze sobą „Żaden mesjasz”. Nie ma „Fremena” bez zwrotki Bisza i „Chani”, bez refrenu Michała Tomasika. „Diuna EP” utrzymuje koncept, poziom i uwagę bez silenia się na wielki muzyczny eksperyment i zaprzeczania wcześniejszej twórczości.

Ja natomiast pozwolę sobie aktualizować playlistę na Spotify o kolejne dziesięć numerów. Tym razem bonusy są dwa (kawałków eXo nie wrzucę, bo ich tu nie ma). Do puli wściekłej, przekornej, brudnej rapowej elektroniki dorzucam Laikike1’a, doświadczonego zawodnika z Jeleniej Góry na dalekim od klasycznego hip-hopu podkładzie mistrza Soulpete’a. Do puli „pozaziemskiej” dokładam lecącego na Marsa Sompa, weterana z Bydgoszczy, równie groźnego ze sprayem i z mikrofonem w ręku, tu uzbrojonego w zestaw niebanalnych, prostolinijnych przemyśleń.