Najciekawiej to nowe najlepiej. Cześć IV: zza popkultury, ku abstrakcji
Czwarta, przedostatnia część podsumowania najciekawszych polskich rapowych płyt 2021 r. to ogień i lód, klasyka i awangarda, siatka odniesień, drwina z gatunków, a może nawet ich dekonstrukcja. A do tego całe mnóstwo kunsztu i wrażliwości w operowaniu słowem.
CZĘŚĆ I: sny klasy półśredniej i narodowe PTSD
CZĘŚĆ II: punk nie żyje, za to eskapizm ma się świetnie
CZĘŚĆ III: przeklęty yuppie gimnastykuje się z kokosem
Schowani za popkulturą
Rok 2021 nie pozostawił złudzeń, że w rapie opłaca się być memem, trollem i produktem. Co się da – zredukować, resztę przerysować, voila. W tym czasie Bisz, po latach powracający do współpracy z producentem Kosą, rozpinał się na osi czasu między Bladym Królem a Małym Księciem, między Davidem Fosterem Wallacem a Antoine’m de Saint-Exupérym. Liryzował, dramatyzował, tragizował. Wdychał antyk, wydychał filozofię. Mówił mediom regionalnym o upiorach, fatum i katharsis. Portale okołostudenckie pisały o „załamaniu światopoglądu podmiotu lirycznego”. Nadzieje rozbudzone w 2012 r. równie niekwestionowanym, co niespodziewanym sukcesem płyty „Wilk Chodnikowy” okazały się płonne, więc płonęły, a właściwie dopalały się. Aktor ról szekspirowskich został sam pośrodku Netflixa.
W podejściu Bisza jest coś sadomasochistycznego, ot, USS Enterprise na własne życzenie wystrzelony w kosmos bez osłon. Gdy w rapie trwa w najlepsze konkurs na to, jak zakamuflować swoją wrażliwość i obycie, jak zasłonić ją wulgarnością, mizantropią czy ironią, tak raper, przybierając marsowe oblicze, kaligrafuje swoje szóstkowe wypracowania na temat klęski ideałów. Wiadomo, żadne melodie, żadne refreny, żadne postrockowo-elektroniczne akcenty, żadne dowody olbrzymiej rapowej sprawności nie mogły ponieść tego ciężaru na szczyty. „Czuję apatię w każdej synapsie / W prześlicznej walce przegrałem – trudno / zostałem Buddą w tragicznej masce” – rapuje pogodzony z tym (czy aby na pewno?) artysta. Czwarte miejsce w zamkniętym niedawno głosowaniu na albumy roku The Main Ingredient w zachowawczej części rapowego internetu czy wyświetlenia idące na YouTube w setki tysięcy pokazują, że milczenie po premierze płyty mogło być milczącą aprobatą. Może jednak stanie w płomieniach jest staniem w promieniach?
Tak jak już Bisz samym tytułem pchał ku skojarzeniom literackim, tak Koza z Kubą Więckiem automatycznie uruchamia te filmowe. Na wstępie uderza Wendersem, potem poprawi jeszcze Godardem, Jarmuschem, Koterskim. Podrzuca wystarczająco dużo różnych tropów, by odbiorcę zawstydzić oraz zakłopotać, przy czym narracji rodem z kina nie ma w tym ani trochę, to raczej puzzle. Nie mówię, że mistrz ceremonii blefuje, że odniesieniom brak pokrycia, mam za to wrażenie, że nikt do tzw. kultury wysokiej nie sięgał tak swobodnie, tak bezczelnie. I że sam zainteresowany śmieje się do rozpuku ze staruchów próbujących to sobie dopasować, poukładać. Moja teza jest taka, że to rap kostiumowy, że Koza jest w gruncie rzeczy bardzo tradycyjnym, dojrzewającym poetą, a czasy i sposoby komunikowania się – tylko na pozór nieskończenie wolne – zmuszają go do tego postpostmodernistycznego opakowania z całym tym mieszaniem skrajnie poważnego i zupełnie niepoważnego, trylionem bodźców, ekscentryzmem. Wychodzi z tego samotrawiący się bohater romantyczny zbrojny w epitet, apostrofę, wykłady, monologi, MDMA i smartfona.
„Koza na płycie z Kubą Więckiem pokazał, że potrafi wyjść z roli bezczelnie nieuporządkowanego intelektualisty, który, mówiąc trochę serio, a trochę trollując, histerycznie wyrzucał z siebie emocje przepuszczane przez filtr podawanych w ekspresowym tempie kulturowych aluzji. Niebo nad Berlinem to płyta w dużym stopniu wypełniona subtelną czułością” – świetnie zauważa Piotr Szwed. Raper z osobistego i popkulturowego klei nieoczywistą opowieść, która nigdy by się nie scaliła, gdyby nie cały wachlarz skalibrowanych, oswojonych już trochę emocji. Koza nie tylko wydeptuje wąską ścieżkę przez nadmiar, ale też jest gotowy poprowadzić przez wszystko to, co przygotuje mu producent świadom jazzu, elektroniki, beatu, harmonii, improwizacji. „Ja i Kuba jak Sergio Leone-Ennio Morricone” – podpowiada raper. Zupełnie nie, nie ma tu grama kluczowej dla hip-hopu, niemal związkowej chemii raper-producent. To one night stand, gdzie dwie strony umieją na siebie reagować. I żadna nie chce cynicznie robić muzyki dla mało słuchających i mało myślących.
Ku abstrakcji
Większość słuchaczy kojarzy Marcelego Bobera z zespołem Lowpass, który artysta współtworzy z Miłym ATZ, Miroffem i Wują HZG. Rzeczony Lowpass miał w zeszłym roku dwa udane wydawnictwa (zwłaszcza epka jest zjawiskowa), w niczym to jednak nie przeszkadza, żeby cały personel pojawił się również na płycie „Czarne łzy”. Żadne „do trzech razy sztuka”, bo trochę czemu innemu to służy. Tego nikt w klubach raczej puszczać nie będzie, chyba że o czwartej rano, na afterze wyrafinowanego elektronicznego festiwalu. To pandemiczne wydawnictwo faceta, który chcąc nie chcąc spędził ze sobą sporo czasu i pozwolił nadciągającym myślom płynąć, kotłować się. Działa w trybie naturalnego spowolnienia, choć chciałoby się tu użyć amerykańskiego słowa „screwed” używanego w kontekście zwalnianych nagrań, zapoczątkowanej przez DJ-a Screw specjalności południa Stanów, ale też mogącego znaczyć „rozpieprzony”.
„Czarne łzy” od początku są zmęczone i senne. To ciekawe, bo producent eemzet podrzuca tu trochę dźwiękowych plam, a także sporo drillowych rytmów, na których zwykle nawijasz o tym, jak to wystrzelałeś pół dzielnicy, nie zaś snujesz swoją katatoniczną gawędę. Marcelemu to jednak pasuje, jest pijany powietrzem jak Fokus. A ja jestem trochę dumny z tego porównania, bo to jest właśnie klimat Pijanych Powietrzem, katowicko-częstochowskiego duetu, który nagrał zaledwie jedną płytę, ale właśnie taką: zawieszoną, oleistą, brytyjską, niczym nieprzejętą, na nic nieskalkulowaną, sytuującą się obok sceny, niedopowiedzianą. Raper przepływa od dosłownego do abstrakcyjnego, od obcesowego do lirycznego, jeżeli ma ochotę skamleć i krzyczeć na autotunie, to się nie zawaha, dojrzale używa całej puli chwytów nowego rapu. Po tej płycie nie wiemy, kim jest, za to chcemy się dowiedzieć.
Większość słuchaczy Ambro Fiszoskiego nie kojarzy w ogóle, co tu kryć. Tu się nie lubi motyli, których nie można przyszpilić. W tym przypadku nie wiadomo, gdzie artystę osadzić, bo to jednocześnie katowickie Bektu, trójmiejska KOROZJA, ale też wrocławski Palewave, jeden z najciekawszych i najmniej przewidywalnych odcinków undergroundu. Nie wiadomo, jak go muzycznie kategoryzować, bo jeśli wykonujesz skok od funku do black metalu, pomiędzy jest elektronika, potem blues rock, natomiast wszystko to spaja rap, to to jakieś bezprecedensowe szaleństwo. Tak jak z Marcelego Bobera emocje ciurkają, tak z Ambro chlustają. Na „Ziarnie naiwności” bez wątpienia jest abstrakcyjny, ale jest też metafizyczny. Serce z kamienia, choć gorące, plus niebezpieczna magia – jak Olgierd von Everec, najnowsze wcielenie Pana Twardowskiego.
Rapowej awangardzie nie należy nigdy za bardzo ufać, bo to mnóstwo póz, za którymi stoi często mało umiejętności. Niemniej gdy Fiszoszki mówi, że fascynuje się Mgłą, Marylinem Mansonem i polskim jazzem, to to rzeczywiście u niego słychać. Kiedy gada o rytuale i teatrze w czasie koncertów, to to u niego widać. A krzyczy nie dlatego, że ma problem z nawijaniem. Przeciwnie. „Dykcja ostra jak brzytwa. Techniczne rapowanie, staranne akcentowanie, ogromny wachlarz flow, (…) kiedy do tego dołożymy naprawdę dopracowaną, mroczną warstwę liryczną i klimat, który tworzy przez połączenie wszystkich elementów, to Ambro jest jedynym takim raperem w kraju” – chwalił Kstyk na muzycznym blogu Czwórki. I gdyby „Ziarno naiwności” nie trwało zaledwie dziesięciu minut, gdyby ta twórczość nie rozsypywała się po różnych kanałach i projektach, a złożyła w całość, byłby dynamit podłożony pod podsumowania 2021 r. „Mam w sobie kilkanaście osób” – rapował Koza. Ambro brzmi, jakby miał w sobie wszystkich wyżej opisanych, z ich buntem, rozczarowaniem, nadpobudliwością, wystudzeniem do zera absolutnego. I jeszcze więcej.
Do playlisty na Spotify dołączam utwory opisywanych artystów (w tym jednego Ambro Fiszoskiego spoza opisywanej epki) i dorzucam jeszcze projekt Krzysztofa Skoniecznego, a więc Tektonikę. Właściwie każdy jej singiel był audiowizualnym wydarzeniem, performancem, fascynującym spotkaniem i przekraczaniem granic. Żadnego albumu nie jestem tak ciekaw.