Profesor Spinacz nadal wykłada

W roku 1996, kiedy Kaliber 44 nie grał jeszcze hip-hopu, tylko „hardcore psycho rap”, rymowania uczono się od DJ-a Volta, a Kazikowe zabawy samplerem i słowem uchodziły za crème de la crème miejskiej muzyki, w dobitej przeobrażeniem ustrojowym Łodzi działy się już całkiem poważne rzeczy. Z wydanej nakładem Lurys &Viking Music kasety grupy Thinkadelic rozbrzmiewał nagrany w studiu, porządnie zmiksowany hip-hop, gdzie znalazło się miejsce np. na jazzowe solo klawiszowe. Bartek Serafiński z Pawłem Grabowskim nie bawili się w rap, nie próbowali sił z rapem, nie eksperymentowali. Oni rapowali, traktując siebie i odbiorców serio.

Thinkadelic nie miało szczęścia. Jak kontrakt, to w B.E.A.T. Records, które zawinęło się po trzech płytach, i to w dodatku z premierą płyty „Lek” ustawioną już po „Skandalu” Molesty, kiedy pozytywny rap mało kogo obchodził. Jak uwaga mediów, to recenzje takie jak ta z magazynu „Klan”, gdzie zarzuca się chłopakom, iż „z uporem maniaka nie chcą przyznać, że życie czasem jest okropne”. „Za dużo tego wszystkiego: pozytywnego nastawienia, recept na życie, zapewnień o tolerancji” – utyskiwała krytyczka AnushiA, bardzo zawiedziona, że o jointach było tylko raz.

Ważne koncerty w Warszawie? Od razu kibicowskie chryje, bo wiadomo, że przyjechał Widzew Łódź nie Thinkadelic. Zaproszenie na „Wspólną scenę”, składankę stanowiącą przekrój przez rapowy tort? Owszem, było (Kalibra zabrakło), skończyło się na dwóch numerach, ale w tym flagowym, teledyskowym „10 osób” Czizza (Serafiński) albo Spinache’a (Grabowski) zabrakło, podczas gdy Wzgórze Ya-Pa-3 i Born Juices byli w całości, a 3H i Sektor B mieli swoich reprezentantów.

Niefart był spory. Progresywny Obóz T.A. zagubił się gdzieś między innymi oczekiwaniami audytorium, a nieudolnością wydawcy – kolektywowi mogła pomóc popularność dorastającego w szeregach O.S.T.R.-a, ale ten się szybko od niego odciął, na debiucie nie podpisując nawet bitów Grabowskiego jego właściwą ksywką. Druga płyta Thinkadelic? Za późno. Bartek skapitulował, był za to solowy debiut Pawła. I co? Jak w tytule płyty – za wcześnie. Na osłodę radia pograły trochę nagrań z krążków z Redem, ale amerykański w stylu bycia i podejściu do muzyki Ernest polaryzował słuchaczy, zaś boom na pierwszy rap zaczął akurat dogorywać.

Wyglądało to wszystko tak, że kiedy pisaliśmy „Antologię Polskiego Rapu”, w 50 sylwetkach kluczowych postaci sceny Spinache nie został uwzględniony. Tak jak byśmy za oczywiste uznali, że się go pomija. I śni mi się to po nocach. Ale facet nie złożył rapowej broni. Choć według Wikipedii jego ostatni album to wydane w 2017 „Reality”, to nie jest to prawdą. W ostatniej pięciolatce Paweł potrafił i nagrać coś większego, i błysnąć na featuringach. Zaraz to przypomnę. Zacznijmy jednak od końca, od absolutnej nowości.

Nawaj x Barto Katt x Spinache (2022)

Jazz, a jakże, przecież nie mogło się tu zacząć inaczej. Do tego zaszumione bębny Barto Katta, w 2021 r. producenta numer jeden. Nawaj, który właśnie wypuścił album „Reszty nie trzeba”, nawija wysoko, zawadiacko. Spinache wjeżdża nisko, z właściwym sobie spokojem. „Robię te rapy kilka dekad / dorzucam do pieca / zajawka nadal świeża, nie wściekaj się dzieciak” – rymuje, przypominając jam z Michałem Urbaniakiem z 1996 r. Jak tu się wściekać, jak ten facet nawet przeklinając, brzmi jak arystokrata bitu.

Bleiz x Plazzm x Cywinski x Spinache (2021)

Bleiz jest funky (Wrocław zobowiązuje), Bleiz nie jest zły, Bleiz ma amerykańskie sny. I jest znakomicie wychowany, na podkład Plazzma puszcza Spinacza przodem. Ten czuję się niczym u siebie, dzieli sobie swobodnie słowa, rymy lepią się do muzyki. Tańczy, pławi się w dymie, mówi o łączeniu bębnów z basem, docina konkurencji: „trudno uwierzyć, że niby robimy to samo”. Zwrotka przechodzi w miękki refren Cywinskiego.

MRmetrick x Bryndal x Moo Latte x Spinache (2020)

Dżin spełnia życzenia wszystkich, którzy chcą słyszeć więcej Grabowskiego. W 2022 spełnił już dwa – jedno przy okazji płyty Ośki, drugie o tak o, pod koniec kwietnia. Lampę pocierano w zacnym składzie już w 2020. W podkładzie Moo Latte słychać dużo, słychać Detroit, to pełne kosmiczno-organiczne brzmienie. I tylko pytanie, które wejście lepsze. To Bryndala: „Poproszę paczkę makreli, albo żeby chorą jazdę przestał robić R.Kelly”? A może Spina i „nie wyrównasz, jak się spóźniać, to tak, że wszystko groove ma”? To esencja czarnej muzyki w kraju rapu zbyt często robionego od linijki.

Spinache x Spinache (2019)

Jest jesień 2019. W Stanach kolektyw Griselda wydaje swój neo boombap u Eminema. Spinache, trendy czujący instynktownie, ma swój własny renesans klasycznego rapu, bo odszukał i odpicował swoje bity z 1999 r., po czym dopisał do nich zwrotki. Tak powstało „799919”, przy okazji którego udało mu się nawet namówić na krótki powrót dawnego kompana z Thinkadelic. Ale to nie ten numer wybieram, od sentymentów wolę jak mistrz ceremonii przypomina, że „rap to nie piękności konkurs, bardziej Michael Douglas w korku”. Ta „na klasycznych stopach i werblach poniewierka” zawiera głośny sprzeciw wobec artystów potrzebujących się wypowiedzieć światopoglądowo.

Proceente x Metro x Karma x Spinache (2018)

W 2018 Spinache wystąpił u dwóch polskich mistrzów produkcji. Jednym jest Soulpete, który nagrał wtedy słoneczną epkę z Te-Trisem. Drugim jest Metro zaangażowany w płytę warszawskiego rapera Proceente. Dlaczego wybieram ten drugi numer? Ano dlatego, że pokolenie niepamiętające Spinacza z Thinkadelic pamięta go być może z późniejszego o dekadę Ortega Cartel, którego „Lavorama” niosła ciepłe światło w mrocznych dla polskiego rapu latach. A tu mamy przynajmniej częściową powtórkę z rozrywki. Zaczęło się od jazzu, jazzem się skończy, klimatem jam session, gdzie trzeba stylu po kokardę, by ujechać ten niebanalny rytm, gdzie trzeba zamilknąć, gdzie przeciągnąć, gdzie sylabę przerzucić. Pawłowi od dawna nie trzeba tłumaczyć.