Bam, bam, bam jak Margera. Polski drill, ale bez wstydu (recenzja)
Jak polscy raperzy radzą sobie z drillem? Powiedzmy dyplomatycznie, że różnie. Niektórzy całkiem wcześnie (za wcześnie?) dorobili się reputacji specjalistów od zagadnienia (patrz Miszel). Nie ma co też robić z igieł wideł, bo trudno podejrzewać, aby ogarnięci warsztatowo raperzy z dobrym wyczuciem rytmu, którzy radzą sobie z hip-hopem, trapem czy house’em, mieli problem z odnalezieniem się na trochę innych bębnach z trochę innym basem. Dlatego jeżeli np. donGURALesko wpakuje się na drill, to wstydu nie ma.
Czym innym jednak jest odnaleźć się, a czym innym sprawić, że zagra to zgoła inaczej niż wcześniej, przedstawi inną jakość. Dużą niespodzianką był np. Waldemar Kasta. Ta estetyka jest idealna dla jego tubalnego głosu, dla flow bardziej dzielonego niż wartkiego, do tego weteran bardzo starannie odrobił lekcje, słuchając mnóstwa takiej muzyki. Sporym zaskoczeniem, chyba jak na razie największym w 2023 r., jest również forma niejakiego OSVALDO MOBRAYA na drillowej epce „Different District” (wyd. 3KOMINY).
OSVALDO rapuje od 2020 r., czyli krótko, ale wcześniej robił beatbox, malował, z dekadę tematu prowadził we Wrocławiu podziemne imprezy rapowe. Ma ten wrocławski, niewyspany, olewczy sznyt Guziora. A z drugiej strony trochę dezynwoltury, składni i nastawienia Oskara z PRO8L3Mu. „Paktofonika!” – zakrzyknął kolega, któremu podesłałem link, i o ile początkowo się z tego podśmiewałem, to po kilku przesłuchaniach mam wrażenie, że coś w tej diagnozie jest. I o dziwo zero Fokusa, tak ukochanego przez Kukona i paru innych, prędzej śp. Magik i Rahim.
Krótko podsumowując, MOBRAY nie goni się z bębnami, nie lawiruje między nimi, wylewa się na nie jak hutnicza surówka. Gada tak, jakby mu nie zależało, niemniej rytmicznie to się zgadza. Składa przy tym na tyle gęsto, żeby każdy wiedział, że tak umie, ale nikt nie myślał, że chce tym epatować. No, może trochę w „#jiroono”.
Nie ma czego wyjmować do cytatów – np. System skorumpowany pęka w szwach jak blistry kodeinisty, co życie zmienia w horror tak jak Misfits. Co ważniejsze, 26 minut wystarczy, by stworzyć postać. Oczyma wyobraźni widzę, jak leży na sofie porobiony marokańskim jointem, popija lokalne jasne pełne, słucha playlisty, na której mieści się Wu-Tang Clan, Rick Ross i Flatbush Zombies, czeka na mecz Realu Madryt.
Nie oczekuj żadnej wiedzy od Oswaldo / jak bit świeży, to wchodzę jak w masło – nawija. I bity (głównie Mosork z okazjonalną asystą T-four beats) są świeże – twarde, zimne, ostre, a także z oddechem. Psychoaktywna aura, brudne hi-haty, odpowiednio opanowane charakterystyczne drillowe osunięcie się burczącego basu i bębnów, wszystkie dowiezione w miksie i masteringu. Konwencja nie zostawia za wiele miejsca dla popisów, obyło się jednak bez tworzenia jak ktoś, wrażenia, że słyszało się coś jeden do jednego takiego.
Najbardziej lubię w „Different District” to, że nie męczy i pomimo monotonnej teoretycznie stylówy i całkiem długich numerów może lecieć zapętlone. Wiele kwestii na to wpływa: świadomość i konsekwencja rapera w przedstawianiu się, jego językowa sprawność, dobre czytanie produkcji. Włączam i mam to poczucie, które miałem, słuchając kiedyś zupełnie innego w kwestii intensywności czy ekspresji grime’u Wuzeta – to styl na potrzeby tych bitów, w relacji z nim. Żaden uniwersalny wytrych do wszystkich podkładów świata, słaby port z trapu bądź hip-hopu, tylko coś wykoncypowanego w związku z tą akurat muzyką.
I żadnego bezrefleksyjnego przenoszenia Ameryki czy Wielkiej Brytanii, bo to w rapie nigdy, już niezależnie od konwencji, nie działało. W ostatnim „Boomerze” (produkcja WNT x EFIT) – akurat nie drillowym, choć ciężkim i mechanicznym, bardziej futurystycznym – przestępcza opowieść okazuje się snem. I dobrze, nikt się u nas nie wystrzeliwuje z broni palnej, osiedli nie trawią wojny gangów, poważnie traktowana „trigger happy music” byłaby niedorzeczna.
A tu nie ma niczego niedorzecznego. „Different District” to konkret.