Cały ten rap, przez który patrzysz na Polskę. Parę uwag po serialu Szubstarskiego

Kiedy ludzie ze sceny słyszą o kolejnej próbie ujęcia całego polskiego rapu w ramy serialu, książki, filmu – zwykle przewracają oczami. Tu na zwykłych artykułach, nie wiadomo po co usiłujących objąć ogrom sceny i dodających to, co się nie dodaje, wykładały się niezłe nazwiska dziennikarskie. Branża przez dekady nasłuchała się o planach, sporo jej przedstawicieli uczestniczyło zresztą w wielu takich uciętych nie wiadomo kiedy projektach. I co, znowu trzeba zdmuchiwać kurz z tych samych anegdot i opinii, żeby nic z tego nie wyszło? Dlatego „Całemu temu rapowi” Piotra Szubstarskiego (scenarzysta i reżysera) należą się brawa już za to, że udało się go skończyć, a nawet objąć dystrybucją Netflixa. Pojawił się o wiele za późno, został zamknięty w jedynie sześciu odcinkach, ale w końcu jest. Wybudowano tę wieżę Babel i można powszechnie (w chwili wrzucania tekstu to nr 2 w Polsce) oglądać, opiniować, dyskutować, a nie tylko ze strachem wypatrywać na horyzoncie drugich „Blokersów”.

Jestem jednym z wielu wypowiadających się w serialu, więc kiedy czekałem na swoją kolej nagrywania, miałem okazję zapoznać się z jednym z odcinków (zapewne w wersji roboczej). I to, co jeszcze wtedy mnie ujęło, a teraz ujęło mnie w pełnej krasie, to mnóstwo dynamicznie montowanych, kolorowych materiałów. W kluczowym momencie rapu chodziło o to, żeby to brzmiało i wyglądało. No to serial brzmi i wygląda. Płynnie, w tempo połączone strzępki koncertów, klipów, archiwalnych wywiadów, okładek i przede wszystkim świeżych, specjalnie ponagrywanych rozmów sprawiają wrażenie scrollowania social mediów. I podobnie wciągają.

Podstawowym problemem „Całego tego rapu” (a raczej ludzi z nim) jest przekonanie, że to serial hiphopowy czy rapowy właśnie. Ująłbym to inaczej – to dokument socjologiczny, który poprzez rap unaocznia pewne mechanizmy odnośnie do zmieniającej się Polski, zmieniających się pokoleń, ich podejścia do życia. Tak samo „Chef’s Table” nie jest o kuchni, pięknie fotografowane żarcie stanowi opakowanie dla bardziej uniwersalnych historii ludzkich. No więc dzieło Szubstarskiego całkiem efektownie ślizga się po opiniach, które padają trochę jedna po drugiej jak rapowe wersy – tu szybki zarys scenki, tam puenta, gdzie indziej wypełniacz. Widz, który oczekiwał, że będzie poprowadzony za rączkę, chronologicznie, przez nie wiadomo ile odcinków, może się rozczarować. Nie ma konkluzji, nie ma myśli, które mogą potem w człowieku fermentować. To żadna encyklopedia, żadna kronika hip-hopu, to szeroko adresowana rozrywka w pigułce.

Najzacieklejsi krytycy powinni postawić się po stronie twórców serialu. I zastanowić się, ilu widzów stracono by na najnudniejszym kluczu chronologicznym, gdyby np. od graficznej animacji tworzenia bitu z breaka nie przeskakiwać do Sobela wychodzącego do tłumu pośród dymu i ognia, a od Bambi do O.S.T.R.-a. Nikomu nie zależało, żeby młodzi obejrzeli sobie tylko młodych, a starzy tylko starych, chodziło o zestawienie jak w memie – równie krzykliwe, równie uproszczone, komunikatywne, angażujące wszystkich. OK, twórcy mogli wyjść z mało ambitnego założenia, że przebodźcowany, błyskawicznie tracący uwagę i generalnie słabo zorientowany odbiorca szybko utonąłby w napiętrzonych kontekstach, a rap to bazar marek osobistych. Tylko czy to założenie jest nieprawdziwe?

„Cały ten rap” przynosi bardzo dobre wypowiedzi Pezeta i Białasa, którzy odnieśli sukces, ale widać, że okupili go pryśnięciem wielu złudzeń, dlatego jest w ich kwestiach coś boleśnie cierpkiego. Zawiera też opinie praktyków, specjalistów i decydentów, do których wiele osób mogłoby nie dotrzeć – a Marek Walaszek czy Ras mówią nie dość, że bezceremonialnie, to z samego brzucha bestii, również o hitach, które zostały zrobione po prostu w jedną mefedronową noc. Ich należy słuchać najuważniej. Z kolei kiedy Jan-Rapowanie opowiada, jak przeżywa Pezeta, a Oki pokazuje, jak ważny był dla niego numer Analogii – szacunek krąży, emocje wiszą w powietrzu, można przez chwilę poczuć, jak różne rapy dodają się na moment w jeden rap. Jest to chwila ulotna (jak ulotka), więc tym lepiej, że została uchwycona.

I koniec końców fajnie, że doczekaliśmy się produkcji, która nie tylko pochyla się nad kobiecym rapem, ale prowadzi go od Aśki Tyszkiewicz, przez Paresłów (niestety tylko z materiałów archiwalnych) i Wdowę, Renę i Ryfę, aż do Oliwki Brazil, Young Leosi i Bambi. No i nie dość, że ktoś rzuca światło na producentów, to sporo wiedzy przemyca 600V, Waco i Magiera, Pedro, Kubi i Atutowy, a pośrodku jeszcze Matheo. Tego wcześniej nie było. Przyglądałem się swojej średnio zainteresowanej rapem narzeczonej, kiedy oglądała dość hermetyczny odcinek o producentach, i była wkręcona, przykuta do telewizora. To działa. Laiczka patrzy na bitmaszynę MPC i na program Fruity Loops. I może o tym pogadać z koleżankami z pracy, które też widziały. Niewiarygodne.

Niestety nie wszystko się udało. Zabieg z Adrianem Sumą jako narratorem jest niezrozumiały. Dlaczego w tak skondensowanej formie narracja nie jest z offu i musimy tak długo patrzeć, jak Adrian męczy się z artykułowaniem tekstu, który brzmi, jakby włożono mu go w usta i żuł słowa w ramach performance’u? O ile można zrozumieć rzeczone socjologiczne zacięcie (bardzo dobrze wypada w tej kwestii matka chrzestna polskiego rapu Bogna Świątkowska, która nie tylko mówi, ale układa, porządkuje), to niepotrzebnie marnowano czas na menedżerów, team liderów. Są jak z korporacyjnych filmów do użytku wewnętrznego i choć estetyka jest bardziej tiktokowa, to zabawę mamy jak na LinkedIn. Zamiast marnować świat na odpychające uniwersum Modelek – co w ogóle jest jak płatna promocja na sztywno wmontowana w serial – albo Izabelkę, mogły wypowiedzieć się chociażby produkujące dziewczyny: Kada i Kamska. Albo Kara, Maggy Moroz, Agia, Guest Julka i Susk, raperki, które pokazałyby, że są współcześnie dla kobiet nieco inne drogi niż hyperpopowy aerobik albo wchodzenie z drugiego planu jako partnerka rapera. I jeszcze nieszczęsna chronologia – rozumiem, że jest traktowana luźno, ale jak już jest, to fajnie by było nie skakać z lat 90. do połowy lat. 00 i wspomnianego Okiego komentującego Analogię, który by się świetnie nadał, z tym że w innym momencie. Norbi przenigdy nie powinien trafić do jednego wora z Trzecim Wymiarem.

Zwracano – polecam tekst Jacka Sobczyńskiego – uwagę na problem kompozycyjny. Szubstarski otworzył potężny nawias sięgający od początku lat 90. do teraz, przy czym zgubił właściwie wszystko, co działo się po upadku pierwszego boomu. Umknęło całe dziesięciolecie od 2007 do, powiedzmy, debiutu Bedoesa w SBM w 2017 r. Dlatego kiedy pojawia się wzmianka o Taconafide, pozostaje wzruszyć ramionami – nie powiedziano nam wcześniej nic o Taco Hemingwayu i Quebonafide w ramach branży rewolucjonistów. Nie jestem w stanie znaleźć wspólnych mianowników między rynkiem 2003 a 2023 – przyznaje Ras. Byłoby prościej, gdyby zatrzymać się po drodze gdzieś w 2013. O pójściu w śpiew, w elektronikę, o gonieniu Ameryki gadałoby się łatwiej, gdyby przywołać VNM-a, Gedza, PRO8L3M. Tę wyrwę czuć w każdym temacie – muzycznym, wizerunkowym, biznesowym, zmieniającej się Polski.

Czyli co, pierwsze koty za płoty? Jest dobrze, następnym razem będzie lepiej? No właśnie co do tych następnych razów – wcale nie jest powiedziane, zwłaszcza w kontekście starszych czasów. Wspomniałem na wstępie o znużeniu artystów związanym ze stawianiem tych samych diagnoz, opowiadaniu tych samych historii. Nikt nie ma ochoty powtarzać tego w nieskończoność. Zniechęcają dodatkowo pojawiające się publiczne opinie ludzi, których ujęto krótko albo nie ujęto wcale – to często te same osoby, które podkreślały, jak to media lekceważą, na fleszach i kamerach im nie zależy. Jak przy każdym rankingu, antologii i tak dalej wychodzi tu prawdziwe oblicze polskiego hip-hopu – pozornie wyluzowanych gwiazd w gruncie rzeczy bardzo wrażliwych na swoim punkcie i pragnących powszechnego docenienia. Dodajmy odbiorcę, który ma problem z bardziej zniuansowanymi opiniami i potrzebuje prostego „tak/nie”, a do tego żyje przekonaniem, że zły pan Netflix (mniejsza o to, kto ten dokument naprawdę zrobił, przecież nieważne), który wszędzie upycha im kobiety i kolorowe mniejszości, przyszedł im zepsuć hip-hop.

To zresztą temat na inny serial, który musi kiedyś powstać. Tym razem komediowy. Póki co warto obejrzeć „Cały ten rap”, który „cały” nie jest, ale „tego rapu” w żadnym razie w nim nie brakuje – nawet jeśli jest bardziej narzędziem niż celem.