Co słychać u Himalaya Collective, Bitykradne i Coka? Brak słów
Podczas gdy nadal nie wszyscy organizatorzy nagród hip-hopowych są przekonani, że hip-hop instrumentalny zasługuje na swoją kategorię, twórcy wydają się tym zupełnie nie przejmować. Pisałem w tym roku o udanej płycie Siódmego, o drillowym „Sektorze” Boom-Gapa! z kolei nie napisałem, ale teraz jest nie jedna, nie dwie, a trzy okazje, żeby wrócić do zagadnienia.
Himalaya Collective szczyci się tym, że jest największą producencką ekipą w Polsce. Oczywiście liczy się nie ilość, a jakość, ale tej Himalajczykom nigdy nie brakowało. „Już relaksująco, jeszcze niebanalnie” – chwaliłem po wydawnictwie „Komety”. Po „Nebuli” kolektyw dostał dużą publikację na łamach Estrady i Studia, a lead tekstu wychwalał spójność, jakość i ostrzegał, że przyklejenie gatunkowej łatki lo fi zdecydowanie nie wystarczy.
Wtedy – czyli dwa lata temu – kompozycji było 18, teraz jest ich sześć więcej, w tym parę głośnych ksywek. Bez Szatta trudno dyskutować o historii polskich „nowych bitów”, a miano mistrza Polski umiał sobie wywalczyć w beat battle. Portfolio multiinstrumentalnego Moo Latte pęcznieje od wpisów tak dobrych jak Miętha, Ten Typ Mes i Rosalie. Roux Spana błyszczał na kompilacjach od JuNouMi po Flirtini i zdobył reputację jako remikser. Za sprawą ekipy Undadasea producenta Persa przedstawiać właściwie nie trzeba. Jest się czym chwalić.
Na pierwszy promocyjny ogień poszedł Bodziers ON i jego „Indra”. Ten trójmiejski producent to kolejny as w talii, pokazał, że niestraszna mu współpraca z innym producentem i zagranicznym gościem (płyta z Soulpetem i Hezekiah), świetnie czuje się, pracując z bohaterami podwórek (RakRaczej, Gruby Mielzky, Hades), a gdy dostanie kreatywnego, wrażliwego rapera, to wychodzą jedne z lepszych rapów w danym roku (projekt Dzicy z Igorillą/Ignorem/Igorem Seiderem).
„Indra” jest cięta, naładowana dźwiękami, trochę z Detroit, trochę z L.A., ale grałbym ją śmiało na bałtyckiej plaży w lipcu. – Przy tworzeniu numeru starałem się jedynie oddać wizję klimatu, jaki tworzy się w mojej głowie na myśl o kolejnej płycie kolektywu, i jednocześnie wyjść odrobinę poza swój codzienny, bardziej hip-hopowy lot na bity – mówi mi sam twórca.
Premiera pierwszego dnia lata, 21 czerwca (ponownie nakładem U Know Me), ale Bodziers już całe „Latawce” słyszał. – Jak zwykle przy projektach Himalayi, z uwagi na mnogość producentów, można spodziewać się bardzo eklektycznej pod względem brzmienia, ale zarazem spójnej klimatem płyty. Jest tu cały przekrój tego, co aktualnie najfajniejsze w polskiej muzyce beatowej: od post boombapu, lo fi czy neo soulu po trap, house bądź ambient. Myślę, że to godny następca „Nebuli” – zdradza.
Ale to ledwie początek. Najpewniej jeszcze przed „Latawcami” ukaże się materiał jednego z Himalajczyków, pochodzącego z Międzyrzeca Podlaskiego producenta bitykradne. Na kanał WCK (artysta szczególnie chętnie współpracuje z wchodzącym w skład „Wuceków” Madą) trafiło singlowe przestrzenne, kleiste „way”, zwiastun czegoś większego.
– Płyta „away” jest zbiorem chilloutowych kompozycji, które stworzyłem na przestrzeni 2020-22. Materiał miał zostać wypuszczony jesienią 2021, jednak po kilkunastu odsłuchach stwierdziłem, że całość tworzy idealną mieszankę dźwięków na cieplejszą porę roku. Produkcję tworzyłem pod wpływem chwili, więc mogę śmiało stwierdzić, że inspirowało mnie otoczenie, nastrój, a przede wszystkim pogoda. Jeśli ktoś ma ochotę na spacer w ciepły letni wieczór, to myślę, że ten materiał będzie miłym dodatkiem. A kto zna choć trochę moich wcześniejszych produkcji, ten na pewno wie, że może oczekiwać wolnych, relaksujących hip-hopowo-elektronicznych bitów. I nie będzie zawiedziony – tłumaczy aktywny od półtorej dekady bitykradne, pamiętany z płyt wydawnictw Alkopoligamia i Lekter (w tym ostatnim wydał w 2017 album „Waves”).
A co jeżeli ktoś posłuchałby całej pozbawionej rymowania, odprężającej płyty już teraz? Musi wyściubić nas poza Himalaje. Tu z pomocą przychodzi Cok. Producent z Sosnowca w sercu ma lata 70., siłą rzeczy jest u niego ciepło i z groovem. Dwa lata temu, tworząc wakacyjne playlisty, nie mogłem oprzeć się utworowi „Lazy move”. Tym razem sięgam po cały – pierwszy od dłuższego czasu – album hołdujący estetyce lo fi. Sampling? No nie tym razem. Funk? Mniej niż zawsze. Za to przygaszone, wytłumione bębny i ucieczka od nadmiaru – jak najbardziej.
– Od pięciu lat nie wydałem albumu. Z góry zakładałem, że nikt ich już nie słucha – a szczególnie tych instrumentalnych. Dopiero w momencie snucia w głowie wizji na jakiś nowy utwór stwierdziłem, że chcę z tego zrobić coś większego. Podskórnie chyba szukałem jakiegoś większego wyzwania. Praca szła na tyle sprawnie, że utwór szybko przerodził się w szerszą wizję opracowania pełnej płyty. Zrezygnowałem na niej zupełnie z sampli. Nie jestem fanem ograniczania się na siłę czy chęci bycia pretensjonalnym. Rozwijam się jednak jako instrumentalista i potraktowałem to wyłącznie jako wyzwanie. Tym bardziej iż planowałem przy „NuTrip” postawić na pewien minimalizm. Od samego początku jego tworzenia przyświecało mi wykreowanie pewnej specyficznej atmosfery. Myślę, że ostatecznie udało się to zrobić – tłumaczy mi Cok. A ja nie pozwalam używać artystom określeń takich jak „specyficzna”. Łapię się ich i proszę, żeby rozwinąć.
– Wyobraź sobie taką sytuację: jest wieczór, piękna pogoda, fioletowe niebo. Ty masz wolne, jesteś w trasie, a wokół mijasz jakieś fajne miejscówki. Gdy odpalasz wtedy sobie muzykę, którą lubisz, tworzy się taka „przyjemna/błoga/wyluzowująca” atmosfera sprzyjająca rozmowom, obserwacjom itd. Nie potrafię tego spłycić do jednego słowa – opowiada twórca.
Na szczęście słowa nie zawsze są potrzebne. I wszyscy z opisywanych powyżej to artystów (zdjęcie otwierające publikację na socialach podchodzi z profilu Bodziersa) umieją to udowodnić.