iGorilla i Faiver mają zęby ze stali. Recenzja A Fuzz Supreme
Właściwie na której stronie nie otworzyć dyskografii rapera (czy może szerzej – wokalisty) Igora Seidera, tam ładnie. Nawet na samym początku zespołu Mama Selita, kiedy grupa miała tylko demo, było w tym więcej życia, stylu i płynności niż u próbujących funkować hiphopowców. A potem już poszło – nie dość, że sama, zauważona na moment przez telewizję, Mama nie umiała usiedzieć w miejscu, to Igor angażował się w różne projekty, szedł przez funk, hip-hop, muzykę gitarową, elektronikę. Nie tam, gdzie się opłacało, wręcz przeciwnie, bo zarabiał gdzie indziej. Tam, gdzie miał ochotę.
Oprócz właściwej dziennikarzowi i copywriterowi łatwości w posługiwaniu się słowem miał twórca supernosa do producentów. Kolso z korzennego, sztajerskiego Syropu, szarpany funk Metro w Polskim Karate, Olo Mothashipp, czyli poszukujący elektronik z jamajskim fundamentem na drugim krążku Mamy Selity i przy płycie „Wbrew”, a potem jeszcze glitch i neoboombap Bodziersa na epce Dzikich. Nie dość, że as tu na asie, to talię uzupełnił właśnie Faiver, z którym Igor stworzył A Fuzz Supreme.
Faiver to stary, punkowy gitarzysta z sentymentem do Beastie Boys. Tak mi mówią, po przesterowanej gitarze i nerwowym pulsie „Super funk” w sumie wierzę. Ale na płycie słyszę także starego jazzmana, który nadaje do mnie z zapomnianej stacji orbitalnej. Albo jeszcze inaczej – Wielkiego Elektronika podczas ataku melancholii. Przy czym smutek nigdy nie jest na tyle dotkliwy, by słuchaczem nie grzmotnąć od lewej do prawej. Na pewno Faiver z Igorillą są chorzy – mają uczulenie na to, co nazywają gładką, teflonową muzyką. Dlatego przy otwierającym „Completely Transistored” myślę jeszcze o Skalpelu, może trochę o Kut-O (to przez te czytane instrukcje), ale przy napastliwym, kosmicznym „A Fuzz Supreme” – już o Run The Jewels. A właściwie to nie myślę w ogóle, staram sie uskoczyć przed nalotem basu i bombami bębnów.
Kiedy wszystko dudni i wiele charczy, Igor stara się budować swoje narracje. Jest dygresyjny, komiksowy w skakaniu od kadru do kadru, ale umie uczepić się fajnie brzmiącej zbitki słów. W podtopionym w mroku „Hermie” rapuje nisko, gdzieś między Hadesem i Pryksonem Fiskiem, przerzucając sylaby i przekładając akcenty. W „Les Champs Magnetiques” (skojarzenia z J.M. Jarrem nieprzypadkowe) dusi z siebie skojarzenia jak z tubki i jest w tym wsobność, mechaniczność Bąkowskiego. Żadna z tych etykietek nie przykleja się na dłużej, bo ogromne obycie popkulturowe idzie tu ze świadomością własnego stylu.
Gość wychowany na Lalamido w kraju soft dyktatury, świadomy lodówek wybuchających w „Zabriskie Point” Antonioniego, rymujący „stopa Bonhama” do „monodramach” i pomagający robić „rejwach jak na rave’ach” – to wszystko ciekawe, zwłaszcza że Igor stroni od efekciarstwa, sezonowych mód. Faiver jest natomiast odkryciem i nie ma co tu ważyć słów. A to, co wydarzyło się między obydwoma panami, z pewnością zasługuje na swoje w katalogu Bump’12, najprogresywniej chyba myślącym labelu prowadzonym przez Barto Katta z Peepzem. Z „A Fuzz Supreme” w ręku można śmiało wychodzić poza gatunkowego odbiorcę. To naprawdę dobre.