„Billboard”, Vibe i 50 postaci na 50 lat hip-hopu (komentarz)

Publikacje oparte na listach najlepszych twórców i twórczyń mogły spowszednieć. Internet boleśnie uderzył w recenzję, reportaż czy esej, ale zestawienia mają się świetnie. Nobilitowani chętnie udostępnią, fani pominiętych wyżyją się w komentarzach, biznes zatem się kręci. Kto narzeka, że rankingoza to jedna z chorób dziennikarstwa, a może i poniekąd jego substytut, ten ma pewno trochę racji. Z tym że pracy, którą wykonał „Billboard” i Vibe, nie sposób zignorować.

Dlaczego? Legitymizowany blisko 130-letnią (!) tradycją tytuł łączy siły z blisko sto lat młodszym, powołanym do życia przez Quincy’ego Jonesa magazynem wyspecjalizowanym w muzyce miejskiej. Robią to na 50-lecie hip-hopu. I to w ciekawym momencie! Kolejna nagroda Grammy dla Kendricka Lamara, znakomita dyspozycja Nasa i bardzo dobra Snoop Dogga, woda na młyn odwiecznej dyskusji o raperze wszech czasów (GOAT), idzie w parze ze zmęczeniem rynkowych superbohaterów – Kanyego Westa i Drake’a. Nigdy też chętniej nie rekompensowano lat dyskryminacji z powodu płci, orientacji czy rasy, zaś opinie nie wydawały się aż tak spolaryzowane. Tak zwane ciekawe czasy.

Rick Ross zaczynał karierę jako strażnik więzienny. Od dawna musi już pilnować tylko miejsc na listach „Billboardu”. Ta wszech czasów od niego się akurat zaczyna.

Przyznaję, ze złośliwą satysfakcją otwierałem publikację, żeby przekonać się, jak wybierający wykładają się na próbie syntezy pięciu dekad różnych gatunków z wielu pobudek wrzucanych do jednego rapowego wora. Ogłoszono kryteria: wymierne osiągnięcia, przełożenie na ewolucję rapu, długowieczność, teksty i flow. Sprytnie zawężono wybory do Ameryki Północnej (żegnaj, Slick Ricku) i do emceeingu rapowego (adios, nawijacze reggaetonowi, dancehallowi itd., co może uzasadniać nieobecność chociażby Young Thuga). I mam wrażenie, że uzyskano najlepszą listę, jaką dało się stworzyć.

Królują lata 90., ale chyba nie ma dyskusji, że były dla rapu esencją, tym, czym lata 70. dla reggae i punka. Przy tym aż 15 wyborów odsyła wcześniej do często traktowanych pobłażliwie „ejtisów”. Kurtis Blow, Run (z Run-DMC), Melle Mel, LL Cool J i Ice-T to solidny fundament i nic dziwnego, że wysoko na nim budowano. Rządzi wschodnie wybrzeże, niemniej dziewięć pozycji dostało południe, honorowane od Scarface’a (Geto Boys) i Buna B (UGK) po czarodzieja autotune’a Future’a. Amerykańskie rankingi bywają wyrachowane, a tu proszę, mamy kilka mrugnięć do alternatywnego odbiorcy w postaci Mos Defa/Yasiina Beya, Commona czy Black Thoughta (The Roots).

Pan Ladies Love Cool James jest w hiphopowej grze od samego początku. Na swoje miejsce w zestawieniu pracował przez cztery dekady.

Szanuję też „Billboard” i Vibe za niepodleganie nastrojom. Nie ma tu usilnego budowania pomników zmarłym – np. Big L-owi czy Pop Smoke’owi, którym za życia udało się wydać po jednym studyjnym albumie. Nie ma parytetu i słusznie, bo to, że hip-hop był niestety seksistowski, nie był za to równościowy, nie jest powodem, by manipulować jego historią. Sześć pań – od weteranki MC Lyte po zamykającą pierwszą dziesiątkę złodziejkę utworów, przecierającą szlaki nowemu pokoleniu raperek Nicki Minaj – wystarczająco pokazuje rozpiętość estetyczną muzyki. Na szczęście nikt nie zdobył się na próbę „kancelowania” przeżywającego psychiczne katusze Westa czy obarczonego litanią zarzutów DMX-a. Swoją drogą, ciekawe, czy gdyby Travis Scott wydał „Astroworld” w 2022 r., a Quavo i spółka uderzyli w zeszłym roku „Culture”, udałoby się obronić przed nimi ranking. Mam nadzieję, że tak, choć to gdybanie. Nie dowiemy się.

Dowiadujemy się za to, że nikt jak Jay-Z. No tak, na debiucie był jak najzdolniejszy uczeń Notoriousa B.I.G., na ostatniej płycie jest niczym najlepszy zaangażowany raper. W międzyczasie nagrał czarny album lepszy niż Metallica. I „Blueprint”, dodany w 2019 r. do zbiorów znaczących kulturowo dzieł National Recording Registry jako pierwszy rap w XXI w. Został wydawcą swojego największego rywala (patrzący na niego z trzeciego miejsca Nas) i czołowego muzycznego trendsettera (Kanye). Do ołtarza doprowadził Beyoncé, zdobywczynię największej liczby nagród Grammy w historii. On sam też ma ich sporo, aż 24. I 14 swoich albumów wepchnął na sam szczyt listy „Billboard 200”. Kendrick może być raperem jeszcze lepszym, jednak nie potężniejszym i nijak nie dorównującym stażem. Zrozumiałe pierwsze miejsce.

Gdzie zatem jest dziegieć w tym miodnym zestawieniu? Najbardziej boli mnie 40. miejsce Doktora Dre. Ranking producentów? Wtedy to oczywisty wybór (o ile byłby pod DJ-em Quikiem, hehe). Ale to jest ranking raperów. Kalifornijczyk ma trzy płyty będące de facto dziełami zbiorowymi. Wiadomo, że pisano mu teksty. Uzasadnienie selekcji brzmi jak tłumaczenie się, otwiera je zresztą zdanie o tym, że sam zainteresowany by się za tradycyjnego Mistrza Ceremonii nie uznał. Świetnie, w takim razie dlaczego zajmuje miejsce Kool Keithowi, Tylerowi, the Creatorowi albo Denzelowi Curry’emu? To naprawdę drobna irytacja, zwłaszcza gdy przypomina mi się analogiczna lista jednej z polskich redakcji, na której zabrakło Snoopa i Ludacrisa, był za to Cam’Ron i Necro. Cóż, profesjonalizm wymaga tego, by nie wszystko uzasadniać gustem.

Pełna lista 50 Greatest Rappers of All Time (publikacja do przeczytania TUTAJ):

50. Rick Ross
49. Run of Run-DMC
48. Melle Mel
47. MC Lyte
46. Jadakiss
45. Ice-T
44. Queen Latifah
43. Bun B
42. Redman
41. E-40
40. Dr. Dre
39. Ludacris
38. Gucci Mane
37. Common
36. Yasiin Bey/Mos Def
35. Future
34. Chuck D of Public Enemy
33. Busta Rhymes
32. T.I.
31. Lil Kim
30. Lauryn Hill
29. Pusha T
28. Black Thought
27. Q-Tip
26. Big Pun
25. Method Man
24. KRS-One
23. Kurtis Blow
22. Ghostface Killah
21. DMX
20. Big Daddy Kane
19. Missy Elliott
18. Ice Cube
17. 50 Cent
16. Scarface
15. J. Cole
14. LL Cool J
13. Rakim
12. André 3000
11. Kanye West
10. Nicki Minaj
9. Snoop Dogg
8. Drake
7. Lil Wayne
6. The Notorious B.I.G.
5. Eminem
4. 2Pac
3. Nas
2. Kendrick Lamar
1. Jay-Z