Pocztówki z Białegostoku w końcu dotarły na streamingi
Nie ma dyskusji o podlaskim rapie bez Michała Ciruka, znanego lepiej jako Cira bądź Cirson. Jego „Zapracowany obibok” był jednym z najważniejszych undergroundowych wydawnictw lat zerowych. W następnej dekadzie białostocczanin zaprezentował się jako wartościowy zawodnik w szeregach Step Records, możecie go też pamiętać np. z folkującej „Równonocy” Donatana, bo jako jeden z nielicznych naprawdę wiedział, po co na tej płycie jest.
O umiejętnościach, szerokich muzycznych horyzontach i silnym związku z małą ojczyzną najlepiej świadczy nagrywana w latach 2015-21 trylogia „Pocztówki z miasta B.”. W końcu trafiła na portale streamingowe po tym jak artysta – co sam przyznaje – przespał 2022 r. Można posłuchać, spojrzeć na wschodnie, nieoszczędzone przez wojnę miasto inaczej niż przez pryzmat disco polo, Kononowicza z Majorem czy Polski B. Autorowi na tym słyszalnie zależy.
Cira początkowo nie planował trylogii. – Kiedy udało mi się uzyskać stypendium na pierwszą część, to po prostu byłem podekscytowany możliwością zrobienia epki o swoim mieście. Pomysł kiełkował od kilku lat, więc zapewne jeśli nie dostałbym wsparcia od miasta, to szlifowałbym temat własnym sumptem. Po wydaniu „Pocztówek…” spotkałem się z bardzo pozytywnym odbiorem od osób w różnym wieku. Dostawałem wiadomości w stylu „a bardzo ładny kawałek, ale przydałoby się nadmienić o tym i tamtym” albo „skoro opowiada pan historię tej i tej osoby, to na pamięć zasługuje też…”. I tak naturalnie zaczęła się rodzić kontynuacja. Przy drugiej płycie pomyślałem o trylogii – tłumaczy raper.
Ja po pierwszych „Pocztówkach…” pomyślałem sobie z kolei, że chciałbym być na miejscu z mapą, na której autor pozaznaczał mi miejsca. O ile o upiorności stopni na dworcową kładkę sam miałem okazję się przekonać, a na Wzgórze Świętej Magdaleny osobiście wdrapać (na szczęście w czasach, gdy subkulturowe konflikty skejtowców, grandżowców i skinów należały do przeszłości), to chętnie dotarłbym do krzyża na drzewie na Marczukowskiej czy zobaczył, gdzie na Młynowej rosła samosiejka.
Cira nie robił jednak przewodnika miejskiego. Miał trudne zadanie łączenia profanum i sacrum, bo bimber zawijany w marynarę w reggae’ującej, opatrzonej dęciakami i chórkami „Samogonce” sąsiaduje z anielskim śpiewem i ascetyczną produkcją „Moich małych sanktuariów”. W dynamicznej „Naszej twierdzy” Michał łączy Kasę Chorych, Łucję Prus i pionierski rapowy skład Profesory, a Lukasyno dorzuca jeszcze Tatarów, Starowierców i drewniane domy. Zwykłe życie idzie w parze z martyrologią. Chaosu czy dysonansu jednak nie ma.
– Znalezienie równowagi nie było proste. Łatwiutko mogłem popaść w patos lokalnego patriotyzmu albo z drugiej strony „przehiphopować” płytę. Wszystkiego po trosze. Postać historyczna i współczesna, smaczki dla lokalsów, nieprzekombinowana warstwa muzyczna, trochę folkloru, trochę prywaty. Chyba się udało, bo po egzemplarz zgłaszają się zarówno 17-letnie ziomeczki, jak i starsze panie, którym spodobało się to novum – mówi Cirson.
Współpraca z miastem układała się dobrze. Składając wniosek, twórca musiał wypisać tematy, które zamierza poruszyć, nie obyło się też bez biurokracji, ale czuł zaufanie i swobodę. Osoby, miejsca, sytuacje wybierał sam. I wybierał odpowiednio – drugie „Pocztówki…” mierzą się z gwarą (Jesteś szałaput, nie uleczy cię szeptucha!) w nagranych z Hukosem „Pogwarkach” i handlowymi tradycjami Białegostoku, prezentując świat golonki, trzech kart, ruskiego złota, dywanów, palt i nieodzownych pasiastych toreb w barwnym „Na ryneczku”.
Na pierwszej części wzruszał los tutejszych żydów, poruszony w „Gwiazdach Dawida” przez Cirę i Praktisa. Niesamowita była postać Icchaka Malmeda, który za oblanie Niemca kwasem solnym zapłacił torturami i powieszeniem. Tym razem uwagę kradnie 13-letni rudzielec Zenek, a przede wszystkim Andrzejek z czerwonego przegubowca, chłopak z trisomią przedstawiany przez rapera jako miejska osobistość, trochę na kształt lokalnego Czarnego Romana. Co ciekawe, współprace muzyczne Ciry wykraczają już poza rodzinne miasto.
– Pierwsza część była kompletnie białostocka. Cały album wyprodukował Marek Kubik, przez co materiał jest spójny i nieco „piosenkowo-filmowy”. Chciałem, żeby następne części brzmiały inaczej od jedynki, no i zacząłem mieszać. Początkowo zakładałem, że wszystkie podkłady będą białostockie, ale zdarzało się tak, że słuchałem sobie bitów i nagle: „o ten!”. Właśnie pod TEN świetnie wybrzmiałaby historia o Andrzejku, co jeździł autobusami. Traf chciał, że był to podkład Siódmego. Podobna sytuacja z bitem od Bob Aira, który na tyle świetnie oddawał atmosferę nocnego spaceru po mieście, że nie było opcji nagrania pod coś innego – zdradza artysta.
Trzecie „Pocztówki…” otwarte są ostrym, przebojowym, współcześnie brzmiącym utworem „300 tysięcy serc” (ciekawe, czy coś zostało z wrzutów Roballa na Hali mięsnej na Bema, kolejny punkt na mapie). Autor dalej pracuje nad galerią postaci – do odpowiedzialnego za język esperanto Zamenhoffa, architekta Bukowskiego i innych dołącza bohater Jagiellonii Tomasz Frankowski, uczczony na bluesowo Ryszard Skibiński czy opiewana w newage’owym muzycznym anturażu „święta czarownica pani profesor” Simona Kossak. Na koniec sporo miejsca poświęca sobie – „Po herbacie” z figurą nieporadnego starca w pantomimie swagu są niczym pożegnanie, a „Noceany i popapranki” to zwrot ku spoken word, poezji mówionej wykonanej w gąszczu perkusjonaliów.
– W pewnym momencie miałem pomysł, żeby przy trzecich „Pocztówkach” każdy numer na krążku utrzymany był w innej stylistyce muzycznej. To jest osadzony w rapie, ale romansujący z innymi gatunkami. Jazzem, bluesem, folkiem itd. Artystów chciałem zebrać wyłącznie z naszego podwórka. Plan był ambitny, ale okazał się zbyt czasochłonny i trudny do wykonania. Odpuściłem – wyjaśnia Michał.
– W ostatniej części pokusiłem się o odrobinę prywatnych przemyśleń
i autorskich, artystycznych odjazdów. Ostatecznie też jestem częścią Białegostoku i znalazłem kąt, żeby trochę wykrzyczeć siebie. „Noceany i Popapranki” to fragmenty moich wierszy wygadane na abstrakcyjnej muzie od moich znajomych bębniarzy i bębniarek. Tutaj ukłon w stronę Zibiego i Pawła z 323, którzy kleili to ze mną w całość. Czy będzie więcej takich fuzji? Zobaczymy. Mam taką nadzieję. „Po herbacie” natomiast faktycznie brzmi jak rzyg frustrata. Rozprawienie się z muzycznym rozczarowaniem, żalami, rapową drogą podziałało wyzwalająco. Po wypuszczeniu tego utworu nie poczułem, żebym kończył karierę rapową. Czuję, jakbym zaczynał ją na nowo – dodaje.
Cirson napisał gdzieś, że trzy części pocztówek mu wystarczą, ale też przyznaje mi, że im więcej czasu mija, tym bardziej uświadamia sobie, że nie warto się zarzekać. Oby, bo seria ma swoich wielkich nieobecnych. Tym hiphopowym jest z pewnością PIH, który miał się Cirze dograć jeszcze na „Zapracowanego Obiboka 2” i nawet się zgodził, lecz zwrotki nie udało się wyegzekwować, zaś następnych prób nie było.
Na mapie śmiało mogłyby się pojawić kolejne punkty – chętnie posłuchałbym opowieści z fabrykanckich Dojlid, historii pitej pod chałwę buzy (jeszcze przed wojną napoju popularniejszego w mieście od kawy), sagi o ekscentrycznych arystokratach czy ironicznego numeru o patrzącym z muralu na Dziesięcinach Martyniuku. Jest nadzieja, bo Michał nie jest głuchy na podpowiedzi i obojętny na wyrazy docenienia. Po przesłuchaniu „Pocztówek…” warto na nie odpisać. I pokazać miastom, że taka forma współpracy z raperami ma dużo sensu.