Fisz we fraku skrojonym przez Włodiego. I inne takie przypadki

Dziś premiera najnowszej płyty znanego z Molesty, a także z dwóch dekad solowej działalności Włodiego. Szerzej pisałem o niej gdzie indziej, ale gdybym miał szybko powiedzieć, co na niej najciekawsze, to spotkania odmiennych stylów. Jest tych spotkań na „HHULTRAS” kilka, wszystkie godne uwagi, ale „W czarnym fraku” wiedzie prym, bo kto jest z polskim rapem od dawna, ten wie, że to dwadzieścia parę lat temu Włodiego z Fiszem trudno byłoby sobie wyobrazić. Młody Waglewski sztywno nie trzymał się werbla ani nawet gatunku, nie chciał być miejskim drapieżnikiem. Media lubiły budować opozycję rap artystyczny, inteligencki – rap uliczny, chuligański. To hardkorowych raperów dodatkowo irytowało.

Numer po latach powstał, jest świetny, między Włodiego i Fisza na kawiarniany bit The Returners wpakował się jeszcze zbrojny w dobre wersy Gruby Mielzky. A mi przyszedł do głowy pomysł, by spojrzeć jeszcze na kilka tak egzotycznych kooperacji. Zapraszam, nie zabraknie chociażby Aviego (też dziś miał premierę albumu!) i Ostrego (ogłoszono właśnie tracklistę jego krążka)

Eis u Włodiego

Były w Polsce takie czasy, że rap uliczny stał w opozycji do klubowego, imprezowego. Jeżeli tańczyłeś na przykład do Beatnuts to jeszcze było w porządku, ale na rap synkopowany, gęsty od hi-hatów, świadomy swojego kiczu i wręcz dumny z niego, patrzono krzywo. A takiego właśnie – między innymi – słuchał Eis i próbował to w Polsce szczepić. Teraz „Gdzie jest Eis?” to niemal klasyk, od razu po premierze budził jednak sporo wątpliwości. Na szczęście Włodi pozostał na nie głuchy, dając już wtedy dowód na to, że raczej klasyczny gust nie musi iść w parze z zamknięciem się na ewolucję. Już było dawno po „Skandalu” i członek Molesty za bardzo interesował się słowem jako tworzywem i flow jako procesem, żeby Jacek, twój gorący facet zniechęcił go odmienną estetyką. W „Mam siłę” siły nie brak.

Rau w remiksie Hemp Gru

Mówimy jedynie o remiksie drugiego „Życia Warszawy”, ale jednak to remiks oficjalny, puszczony z kanału Diil i Bilon HG świeci w nim twarzą. Klimat jest ciężki, tu stolica to nie jest Mokotowska, Francuska i Nowy Świat, to Bródno, Grochów i Gocław, miasto ciemnych bram, wielkiej płyty i rozsypującej się cegły malowanej w barwy Legii. Spomiędzy Distera nawijającego o psach przeszukujących plecaki uczniom i OlaSolo rapującego niechlujnie, z butlą w dłoni, wychyla się Rau Performance. To raper alternatywny, hipster (Kaczy w oryginalnym „Życiu Warszawy 2” wyrażał się o nich z dużą pogardą), któremu na oko i ucho od razu należy się honorowe obywatelstwo Placu Zbawiciela, do tego smakosz, chluba branży kreatywnej. Na padające cyklicznie w utworze pytanie Skąd pochodzisz?, odpowiada: W sumie trochę z lasu, dziki tu chrumkają, że ludzie do odstrzału. I dodaje czeszę sobie flotę jak fryzjer marynarki. Od razu robi się barwniej.

Kuba Knap u Quebonafide

Kuba Knap z Kubanem? Jasna sprawa, był przecież czas, kiedy jednego i drugiego interesował wolny, niepolsko brzmiący rap o ziołowej proweniencji, dwóch Jakubów spotkało się zresztą na debiucie tego pierwszego, ze dwa razy jechali wspólnie w większych numerach na bicie SoDrumatika. Ale Quebo? Knap mógł pachnieć trawą, lasem, berbeluchą i jasnym eksportowym, ale o Paco Rabanne bym go nie podejrzewał – chyba że akurat stał za blisko Mesa. Gdy Que bawi się alter ego, rozdmuchuje neurozę na całą Polskę i kładzie na półki licencjonowane towary spożywcze, Knapiwo wiedzie analogowe życie na kaszubskiej wsi. Nic dziwnego, że gdy Kuban nagrał „Same zmartwienia”, błyskawicznie kojarzące się z „Żadnych zmartwień”, to trio nie pojawiło się w komplecie.

Koza u Aviego

Avi to arystokrata podkładu. Nigdy nie interesował mnie faktyczny stan jego konta, ale zawsze wyglądał i brzmiał, jakby pół polskiej sceny rapowej mógł sobie kupić, a nie robił tego tylko dlatego, że lubi ładne rzeczy. Gość szanuje słowo, woli nie powiedzieć niż powiedzieć o jedno za dużo. A Koza? Słowo jest u niego niczym nabój dla karabinu. To chuligan podkładu, bohema ery TikToka i recept. Gdyby miał kupić scenę, to chyba po to, żeby kazać stepować raperom w sukienkach mini na tle płonących studio nagraniowych. Co połączyło tę dwójkę? Inteligencja, może nawet nieco ostentacyjne oczytanie. I pochodzenie – obaj są z podwarszawskiego Raszyna. A numer „Módl się za nami” jest bardzo udany, na temat, który wyraźnie obydwu ciekawi. I potrzebował krzyku.

Guzior u Słonia

Zestaw Słoń x Dejan x Penx x HZD/Hazzidy x Guzior to jest jakiś szalony przekrój przez konwencje, estetyki, miasta. I to wszystko na płycie artysty skrajnego, któremu bliżej do zgniłego nieboszczyka niż zgniłego kompromisu. Guzior dziwi najbardziej, bo to nie jest raper, który wszędzie gościnnie wpadnie, raczej artysta wsobny, który mediów unika jak ognia, a i kolegów po fachu zwrotkami nie obdarowuje. Do tego jego styl ze Słoniem kontrastuje (wejścia są tuż obok siebie!) – poznaniak szarżuje z piłą tarczową i rechocze w głos, wrocławiak mrozi z dystansu ciekłym azotem i oddala się bez słowa. Cóż, z akomodacji ma piątkę. Gram na emocjach, a sam ich mam może i z osiem – przyznaje dolnośląski „trapstar” na klasycznym podkładzie WhiteHouse, w bardzo sprytnej zwrotce. „Sirocco” to tylko przechwałki? Za to zawsze z pomysłem.

Eldo u Bedoesa

Bydgoski Bedoes na starej szkole rapu potrafił nie zostawić suchej nitki. Proste, przecież nikt po młodych raperach, nagminnie ocenianych przez starszych bez słuchania, pokory nie oczekuje. To, że na płycie Bedoesa zarapował Eldo, na mikrofonie pryncypialny i mentorski, było małą sensacją. Leszek od rapu odbił, trapowa era blichtru, przesunięcia środka ciężkości z muzyki na lifestyle zniesmaczała go wyraźnie. A tu nie tylko dograł się sławnemu, krzykliwemu prowokatorowi, ale też dołączył do tego narrację o tym, że sam w młodości był właściwie jak Bedi. Obaj panowie podlegli ostracyzmowi, o który się prosili, to prawda, muzycznie jednak o podobieństwa trudno. Surowy w stylu weteran na gitarowym trapie, pośród krzyków i łkania na autotune’ie? W „Gadach” o dziwo obyło się bez niesmaku. O ile oczywiście komuś nie przeszkadza, że członek darzonej czcią formacji Grammatik skończył na jednej płycie m.in. z cepelijnymi Golcami, patostreamerem Rafoniksem, hiphopolowym Blachą i youtuberem Young Multim.

Tede u O.S.T.R.-a

Ostry traktował siebie i muzykę dość serio, co determinował muzykalny dom i ukierunkowane wykształcenie. Po gniewnym debiucie z 2001 roku spodziewano się po autorze trochę punk rocka i dużo ortodoksyjnego, etosowego hip-hopu z winylowym samplingiem i kultem starych mistrzów. Zwolennicy tak zwanej „prawdziwej szkoły” wiązali z nim nadzieje. Liczono że utrze nosa Tedemu, który stał się liderem frakcji zabawowo-postępowej, z cyklu „po pierwsze dla sławy, po drugie dla pieniędzy”. Panowie mieli powalczyć na polu rapowanej improwizacji, pomału rosnącego wtedy (2002) w siłę freestyle’u. Ale gdy się już spotkali, to przypadli sobie do gustu, a ofiarą tej komitywy stali się besztani w „Ziom za ziomem” internetowi hiphopowcy. To zabawny, całkiem błyskotliwy numer i szkoda, że w tegorocznym „RARARA”, rewizycie łodzianina, nie ma już grama tamtej chemii.