Solirapność. Musical „1989” zagrano w Warszawie i jest tak dobry, jak mówiono
Nie udało się w Krakowie, nie udało się w Gdańsku, ale kiedy solidarnościowy musical rapowy (choć nie tylko) „1989” zawitał na Warszawskie Spotkania Teatralne, wreszcie była okazja, żeby osobiście sprawdzić, czy dzieło Katarzyny Szyngiery (reżyserka i współscenarzystka), Marcina Napiórkowskiego (pomysłodawca, współscenarzysta, autor tekstów większości piosenek i współscenarzysta) oraz Andrzeja „Webbera” Mikosza (muzyka) jest tak dobre, jak pisano i mówiono od razu po premierze. Wiadomo, na wyjeździe gra się trudniej niż u siebie, a komplementy mogły nieco rozleniwić.
Przede wszystkim trzeba zastrzec, że na tej sztuce czujesz się jak w jednym z tych nowoczesnych muzeów. Raz nie wystarcza, żeby to ogarnąć. Na scenie dzieje się bardzo dużo. Chciałoby się jeszcze jednej pary oczu, żeby nacieszyć się żywiołową, pomysłową choreografią (Barbara Olech), detalami kostiumów (Arek Ślesiński) i scenografii (Milena Czarnik), przyjrzeć się temu, co równolegle dzieje się w oknach, spojrzeć na grający za szybą kilkuosobowy zespół pod kierownictwem Wojciecha Długosza (czyli Mr Krime’a, legendy rodzimego turntablizmu). Gęste, zniuansowane teksty przydałoby się mieć w ręku, na papierze.
Powtarzająca się opinia, że to polski „Hamilton”, nie jest bezpodstawna. Oba widowiska ze stuprocentowo piosenkową, budowaną poprzez hip-hop narracją trwają tyle samo i ewidentnie mają punkty styczne. I tu, i tu historia kradnie mężów i ojców, stawiając pytanie: czy to jeszcze patriotyzm, czy już egoizm? I tu, i tu mamy poziom meta, choć oczywiście Amerykanie kłaniają się Notoriousowi B.I.G., a Polacy – Macie. Generał Jaruzelski jako żywo przypomina w swojej ironii Króla Jerzego (mają nawet zbliżoną treściowo piosenkę), zaś starcie Jeffersona z Hamiltonem ma swoje odbicie w postaci debaty Wałęsy z Miodowiczem. W obydwu przypadkach nie brakuje frywolności w podejściu do dziejów czy utworu z głośnym „bum” w roli głównej.
W „1989” nie było obrotowej sceny ani karabinowego rapowania trypletami, nie było tak zwartej, skonsolidowanej fabuły, popisów na miarę sensacyjnej Renée Elise Goldsberry czy Daveeda Diggsa (raper z clipping. w podwójnej roli Lafayette’a i Jeffersona nie bierze jeńców). Ale i tak udało się sprzedać trudny (i wydawałoby się – nudny) temat, pokazując ludzi, a nie pomniki czy postaci z dykty. I zrobić to tak, że uśmiech nie schodzi z twarzy. No chyba, że akurat schodzi, bo tragiczne wydarzenie w okamgnieniu sprowadza widzów z chmur na ziemię. I tu trzeba przyznać, że działa to lepiej niż w melodramatycznym, do bólu amerykańskim „Hamiltonie”. Sztuka Szyngiery potrafi zaserwować dowcip z przeceny (seks, wulgaryzm czy grubo ciosana aluzja do współczesnej polityki zawsze rozbawią widzów, wiadomo), niemniej tanich wzruszeń raczej unika.
Nasz musical ogląda się bez cienia zażenowania, czego nie da się powiedzieć o większości dotychczasowych prób mierzenia się z hip-hopem poza środowiskiem. To brzmi, wygląda, komunikuje się. Działają zredagowane przez Bobera teksty. Bardzo dobrze wypadają rapujący i śpiewający aktorzy. O ile najmocniejszy jest epilog, w którym Marcin Czarnik (gra Jacka Kuronia) wykonuje gorzki i poruszający, napisany przez Łonę numer „A co jeśli wygramy?”, o tyle bohaterem zbiorowym są panie. Porywa Karolina Kazoń (Danuta Wałęsowa) odbierająca Nobla, przeciskająca się przez publiczność, gorzko puentująca zawłaszczenie naszej małej rewolucji przez jedną płeć. Małgorzata Majerska (Anna Walentynowicz) rapuje chyba najrówniej, najwięcej i trzeba docenić ogrom tej pracy. Do tego chociażby dosadna, charyzmatyczna Dominika Feiglewicz (Henryka Krzywonos). Nie wiem, czy kiedykolwiek widziałem i słyszałem na jednej scenie tyle porządnie rapujących kobiet. Można? Można!
Zaskakująco sporo udało się opowiedzieć. Historia prezentowana w głównej mierze przez pryzmat trzech solidarnościowych par przypomina o cenie płaconej prywatnym życiem. Wybrzmiewa nie tylko to, że Solidarność była również kobietą, ale zderzenie się wewnętrznych koncepcji (kapitalista Frasyniuk kontra socjalista Kuroń), gorzki, może nawet zbyt gorzki smak kompromisu. Tak szczerze: Lech Wałęsa ma pełne prawo się obrazić – niby poniewiera Miodowicza w debacie (udało się zachować dynamikę pojedynku freestyle’owego, w czym zasługa Bobera), ale Arłamów przedstawiono niczym wakacje robotniczego kacyka, a Magdalenka to czysta farsa łamana na „Wesele” Wyspiańskiego z pokazanym na ekranie solidarnościowcami pijącymi wódkę z komunistami i eurodance’owym opakowaniem muzycznym. W odróżnieniu od Mateusza Bieryta (Frasyniuk), wspomnianego Czarnika czy nawijającego z bardzo dużym luzem Antoniego Sztaby (Kwaśniewski) Rafał Szumera nie ma tu wiele do grania. Wałęsa jest niedecyzyjny, groteskowy, niby można by się spodziewać, że będzie grał pierwsze skrzypce, okazuje się co najwyżej tubą.
Muzycznie „1989” brzmi eklektycznie – jest hip-hop, trap, soul, pop, muzyka latynoska, funkujące linie basu, wszystko to z umiarem, gustowne, w służbie tekstu i konwencji. Tu kontrast z bombastycznym, angażującym melodiami „Hamiltonem” jest największy, ale polska materia ma swoją specyfikę, czasy były mniej barwne, zaś sam Webber jest twórcą nielubiącym się popisywać, wychodzić przed szereg, kraść show innym. Show jest zaś nie byle jakie – długo nie zapomnę krwistoczerwonych, trupich masek, gry światłem (Paulina Góral) podczas występu z czołówkami, trzech harmonizujących wokali aktorów spuszczanych na linach, wymownej, umiejętnie przerysowanej mowy ciała, elementów breakdance’u. Bardzo bym chciał to wszystko popodziwiać jeszcze raz.
Życzę sobie też tego, żeby „1989” mogło zachwycać masy, a nie tylko szczęśliwców, którzy dorwą bilet, kiedy akurat będzie grane; by wywoływało dyskusje poza środowiskiem krytyków, angażowało teatrosceptycznych czy nawet teatroodpornych. Chciałbym otrzymać zestaw piosenek na albumie i mixtape z remiksami (w Ameryce uświetnili go twórcy kalibru Nasa, Busta Rhymesa, Wiza Khalify i Chance’a The Rappera), a całość przyswoić sobie w końcu z któregoś portali streamingowych (sprawnie zrealizowany „Hamilton” jest na Disney+). I mam nadzieję, że z czasem będę mieć okazję. Jest za dobrze, żeby szybko o tym zapomnieć.
Wykorzystałem zdjęcia z oficjalnych profili facebookowych krakowskiego Teatru im. Juliusza Słowackiego i Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego.
Komentarze
Zdobyłam bilet na 6.07. w Teatrze Szekspirowskim!!!! Jeszcze są – na 12. Nie mogę się doczekać.
Gośka z Wrocławia