Trzeba było być. Pięć rapowanych koncertów, których Bzy nie zapomni

Wczoraj koncerty rapowe polecałem, dziś dla odmiany czas wrócić do tych najbardziej imponujących. O pięć wspominków poprosiłem Zuzannę „Bzy” Pszczółkowską, menedżerkę koncertową, która branżę zna od podszewki, pracowała w niej bowiem półtorej dekady, i to przy największych (m.in. Sokół, Quebonafide, Taco Hemingway). Sporo opowiedziała w swojej książce „Przezroczysta krew: zapiski z trasy”, wiele doda zapewne w jej zbliżającej się następczyni, na szczęście coś zostało dla Raptusa.

ZEBRA KATZ (2013, Katowice, Dolina Trzech Stawów)

BZY: Kiedy wypuścił singiel „Ima read”, został szybko okrzyknięty nową nadzieją muzyki elektronicznej. Do mnie dotarł za sprawą pełnych smaczków playlist puszczanych w zapoconych, warszawskich salach CDQ, Hydrozagadki i 1500m2. W owym czasie nie słyszałam nikogo, kto by tak płynnie i bez żadnego wysiłku snuł się po minimalistycznym bicie. W samo serce uderzyło mnie to połączenie leniwego flow, które echem odbijało się od basowego gąszczu. Kosmiczna seksualność dopełniła obrazka.

Widziałam go jeszcze później na różnych festiwalach, na niektórych nawet pracowałam, ale nic z tego nie wprowadziło mnie w trans tak, jak numer rozpoczynający w 2013 r. koncert na festiwalu Nowa Muzyka. Stałam wtedy przy ścianie głośników basowych. Co ciekawe, kiedy w tym samym roku próbowano go zabookować w stolicy, to aktywne w sieci konserwatywne środowiska okołohiphopowe doprowadziły do bojkotu koncertu, który finalnie został odwołany.

MACKLEMORE (2013, Warszawa, Torwar)

BZY: Nie byłam nigdy ultraską Macklemore’a, nie odkryłam go w czasie pierwszych demówek. Kiedy więc poszliśmy większą ekipą na Torwar, to nie wiedziałam, czego się spodziewać. Pierwszy w życiu halowy, wyprzedany koncert z listą radiowych hitów wbił mnie w ziemię. Ludzie wylewali się z trybun na salę, ochrona nie ogarniała ograniczeń międzystrefowych, aż w końcu się poddała. Widziałam nawet jednego ochroniarza skaczącego z tłumem do „Can’t hold us”. Dostałam ucztę składającą się z większości gościnnych zwrotek wykonanych na żywo, chórki, dęciaki, a do tego wodospad z balonów i konfetti puszczany w chwilach uniesienia. W tym całym przedsięwzięciu nie bolały mnie nawet zmiany strojów jak u Beyoncé. Koncert petarda.

RUN THE JEWELS (2015, Katowice, Dolina Trzech Stawów)

BZY: Jak dowiedziałam się, że to OFF wygrał licytację bookingową na wyłączność grania RTJ w tamtym sezonie festiwalowym, to byłam w szoku. Nie niepokoiła mnie jakość (dźwięk czy charyzma sceniczna El-P i Killer Mike’a), ale nie wiedziałam, czy eklektyczna publiczność w Katowicach dźwignie temat z odpowiednią energią. Okazało się, że był to jeden z najbardziej popularnych występów tej edycji.

Koncert wypadł w rocznicę startu kilkumiesięcznych zamieszek po zastrzeleniu Michaela Browna przez policję w Ferguson i dzień po śmierci Seana Price’a, więc dużo mocnych słów poleciało wtedy ze sceny. Do antysystemowych poleceń nieprzebierającej w słowach dwójki zastosowali się wszyscy – palce na kształt pistoletu układał i podnosił w górę każdy w polu rażenia: od obsługi gastronomii, po posthipisów leżących na trawniku kilometr od sceny. Wszystko się zgadzało, rap zaangażowany to moja ulubiona odmiana.

STORMZY (2016, Warszawa, PKiN)

BZY: Stormzy po konflikcie z Wileyem był w moim środowisku traktowany po macoszemu, bo jakże to tak kąsać ojca grime’u. Ja jednak #problem miałam wytatuowane pod obojczykiem już dwa lata przed tym, jak udało nam się zabookować Big Michaela na warszawskiego Weekendera. Scena w PKiN na trzecim piętrze ograniczona była przez konstrukcję sali, z której ludzie wylewali się na dwa korytarze. Ponaddwumetrowy typ wylądował na podwyższeniu mierzącym niecałe 12 m kw., a kiedy ludzie w pierwszych rzędach sięgali głowami do jego kolan, wyglądał jak Guliwer wśród liliputów. Chciał w swoją setlistę wrzucić jak najwięcej numerów, bo był to jeden z pierwszych zagranicznych bookingów i widać było, że cieszy się jak dziecko. Dał taki ogień, że przez całą długość występu publika skakała w jednym rytmie, a po budynku niosło się tylko miarowe łup, łup, łup. Tego samego wieczoru grała Zamilska, a w czasie jej setu poleciały żarówki z zabytkowych żyrandoli – według mnie znacząco poluzowane w gwintach w czasie wcześniejszego huraganu.

LITTLE BIG (2016, Warszawa, Sen Pszczoły)

BZY: Podlaska krew i licealne rave parties w lesie ukierunkowały mnie na wszystko, co brudne, poza schematem i głównym nurtem. Koncert Little Big w oryginalnym składzie był kontrowersyjną wisienką na stołecznym torcie imprezowym. Postindustrialna hala Snu Pszczoły idealnie zbudowała atmosferę pod ten potok krzyku, rapu, śpiewu, wulgarnych gestów i rąbanki bitowej à la „How much is the fish” Scootera na białym dopingu.

Zawiedziona byłam trochę, że – poza smutnym, małym ekranem na środku sceny – nie udało się w żaden sposób zaprezentować wygrzewek z absurdalnych klipów zespołu, a lichy system nagłośnieniowy nie pozwalał mi do końca zidentyfikować numerów. Na szczęście tłum wydzierający z własnych gardeł każde ich słowo i Anna Kast skacząca w niego nadrobili w moich oczach.