Na 50 lat hip-hopu, cz. 4. Południe ma coś do powiedzenia

Czwarty tekst na 50-lecie hip-hopu będzie o paradoksach. O tym, że można upadać i jednocześnie wznosić się na wyżyny. A także o tym, iż sztuka dla sztuki to frustrowanie się dla frustrowania się, zaś plany mocarstwowe nie powiodą się bez pełnej kontroli i pełnego zrozumienia własnego podwórka.

7. Impreza pachnie śmiercią

Amerykański rap „brudnego południa” wybuchł pod koniec lat 90. Nie pozwalał się brać na serio. Nowoorleańskie wydawnictwa No Limits i Cash Money były bowiem czymś pomiędzy mafią, sektą i taborem. Ich połączenie skrajnie prostej muzyki do zabawy z groteskowo przerysowaną przemocą brzmiało zupełnie barbarzyńsko. Nie było wcale sztuczne, z czasem okazało się, że piekło ulic nie jest hiperbolą, przestępczość w regionie była największa w Stanach, a dożywając 19. roku życia, mogłeś czuć się jak weteran. Ale patrząc z zewnątrz, zwracało się uwagę głównie na to, jak paskudnie wożą się ci goście. Te ociekające złotem okładki płyt bez perspektywy, za to z bardzo złym wykorzystaniem Photoshopa. Te bentleye i rolls-royce’y podrasowane tak, że nowojorscy raperzy odwracali głowy, by nie widzieć tych kolorów, felg i ekranów w fotelach. Te pieniądze robione na płytach pchanych z bagażników i lad rodzinnych sklepików wszędzie tam, gdzie potrząsano wielkimi pośladkami. Ten hajs z umów dystrybucyjnych, na warunkach, których nikt z Nowego Jorku czy Los Angeles by nigdy nie uzyskał, bo południa nie rozumiano i południa się bano. W trzech słowach: festyn, bazar, patologia.

Pod hasłem „dobra okładka” może kryć się właściwe wszystko. Poza tym. Ale nie da się ukryć płyty – No Limits i Cash Money miały swoją estetykę. I tego nie da się odzobaczyć.

I wtedy uderzyło „Ha!” Juvenile’a i Manniego Fresha – rap pod względem akcentu, slangu czy relacji wokalu z bitem tak skrajnie hermetyczny, tak lokalny, jak tylko się dało. Do tego refren wart milionów dolarów, teledysk w getcie wyglądającym jak po upadku świata (osiedle Magnolia!), muzyka określana mianem apokaliptycznego electro-funku. W książce „The Rap Year Book” Shei Serrano numerem 1998 r. uznano co prawda „Ruff Ryders Anthem” DMX-a i spółki, jednak Bomani Jones napisał dobrą polemikę, wrzucając kamień do ogródka koniunkturalnych nowojorczyków: Jeżeli mam chwalić południowe nagranie, to niech to będzie południowe nagranie, nie regionalna hybryda na pokładzie gościa z Nowego Jorku, który przez chwilę żył w Atlancie. Niech to będzie brudna szyba, przez którą zobaczymy, gdzie rap podąża. „Ha!” jest tak bezkompromisowe, że niewtajemniczeni nie zrozumieją połowy tekstu, i to w chwili, gdy oczekiwano po południowcach przeprosin za niegranie prawdziwego hip-hopu. Mroczne, niemniej z najbardziej chwytliwym refrenem, jaki słyszeliście.

No Limits mogło wydać w 1998 r. 26 płyt (!), ale to Cash Money miało „400 degrees” Juve i Fresha. Na tle nieprofesjonalnie prowadzących się małolatów działających na chybił trafił (to dość straszna historia: najpierw zostali zwolnieni, robiąc miejsce dla supergwiazd, a potem ginęli w niewyjaśnionych okolicznościach) zdolny raper ze świetnym producentem mieli mnóstwo doświadczenia wyniesionego z bounce’owej nowoorleańskiej sceny. A co więcej, mieli singiel o jeszcze większej sile rażenia niż „Ha!”. „Back That Azz Up” łączy bounce’ową tradycję, piosenkowe podejście do kompozycji, motyw rodem z muzyki klasycznej i twerk. Idealny towar na potrzeby własnej społeczności i zarazem na eksport, mocno uzależniający. Nigdy nie kibicowałem Telekomunikacji Polskiej tak mocno jak wtedy, gdy usiłowałem ściągnąć ten hit przez modem za pomocą Napstera.

Jest jeszcze jedna sprawa. Pod koniec „Back That Azz Up” za mikrofonem pojawia się chłopak, który rapuje od 11. roku życia, a w trakcie nagrywania przeboju ma góra 16 i żelazne przekonanie, że nie potrzebuje już żadnych nowych przyjaciół. Za plecami stoi wytwórnia, procentuje doświadczenie w grupie Hot Boyz, którą dzieciak współtworzy z Turkiem, B.G. i Juvenile’em. Ten ostatni śmieje się, że to takie Grandmaster Flash & The Furious Five i to on jest Flashem. Junior nazywa się Lil Wayne. W „Back…” serwuje słuchaczom głównie onomatopeje i powtarzane w kółko Drop it like it’s hot. Takie uczepienie się jednego wersu na gęstym od perkusji podkładzie to kwintesencja nowoorleańskiej muzyki, do której tańczy się wszędzie, choćby na pogrzebach. Dziesięć lat później Wayne będzie po premierze „Tha Carter III” i zrewolucjonizuje tym krążkiem scenę, nie tylko południową. Wydawcą nadal będzie Cash Money. A Juvenile okaże się jedną z nielicznych gwiazd, które po huraganie Katrina nadal mieszkają w swoim mieście.

8. Utrzymywanie hip-hopu przy życiu

Walka o uznanie dla południa zaczęła się na dobre, kiedy konflikt między wschodnim a zachodnim wybrzeżem był w fazie krytycznej. Gala magazynu „Source”, wówczas bardzo wpływowego, w 1995 r. była niczym siedzenie na beczce prochu. Ale usiedli wszyscy, którzy tylko mogli. Kiedy OutKast odbierał nagrodę za „najlepszą nową grupę rapową”, jedyne trofeum dla południa, został wybuczany. Big Boi, ta bardziej pragmatyczna strona duetu, usiłował zachować się dyplomatycznie. Emocjonalny Andre 3000 pojechał z tematem. Najpierw, jak na chłopaka z Atlanty przystało, podziękował Bogu. A potem powiedział, że ma dość ludzi o wąskich horyzontach. I że południe ma coś do powiedzenia. Mówił w imieniu regionu, bo Outkastowy debiut „Southernplayalisticadillacmuzik” był lokalny na wskroś, umazany czerwoną gliną. I był dziełem zbiorowym, cała atlancka ekipa Dungeon Family, której studio zaaranżowane w piwnicy domu Rico Wade’a robiło za mieszkanie, palarnię i miejsce pracy, grała nie na siebie, tylko na sukces dwójki nastolatków. Następne w kolejce czekało Goodie Mob.

Bun B z UGK i Big Boi z OutKast. Dwóch raperów z umiejętnościami, których nie sposób zlekceważyć, nawet jeśli nie lubisz południowego rapu.

Południe bez wątpienia miało coś do powiedzenia i wschód o tym wiedział. Dwóch chłopaków z teksańskiego Geto Boys dwa lata wcześniej rapowało u Kool G Rapa. Pod koniec lat 90. Scarface, lider GB, dostał zaproszenie na Nasa, UGK na Jaya-Z, OutKast na Slick Ricka (sami zaprosili sobie z kolei Raekwona z Wu-Tang Clanu). Jay rapował w remiksie „Ha!”, Master P, szef „No Limits”, w remiksie „4,3,2,1” LL Cool J-a. Ale im południu szło lepiej, tym robaczki w Wielkim Jabłku bardziej się irytowały. Tymczasem sama droga Big Boia i Andre to droga na absolutny szczyt – artystyczny i sprzedażowy. Krążki „ATLiens”, „Aquemini” i „Stankonia” zachwycały recenzentów, co więcej, zdobywały platyny, nie rezygnując z wyrafinowania, świeżości i konceptu. Nadchodzące po nich podwójne „Speakerboxxx/The Love Below” z 2003 r. było wtedy najlepiej sprzedającą się płytą gatunku.

Samodzielne, zaradne, zdeterminowane południe okazało się przygotowane na erę internetu, nie załamywało rąk spadkami sprzedaży nośników, bez wstydu i bez specjalnej finezji (bo OutKast bądź Goodie Mob byli w swoim wysublimowaniu niepowtarzalni) zaspokajało potrzeby ludzi, którzy nie chcieli liryzmu, jazzu ani filozofii. – Ci, którzy mienią się tekściarzami, nie sprzedają biletów – jasno stawiał sprawę Waka Flocka Flame z Georgii. Tracący na znaczeniu krytycy mówili o żerowaniu na najniższych instynktach, upadku sztuki, wracali do historii, kiedy to czarni pajacowali ku uciesze białych, wpisując się w najgorsze, kultywowane przez nich stereotypy. Po renesansie doby Nasa nadeszła w ich odczuciu sroga kontrreformacja. Hip-Hop umarł – krzyczał z tytułu płyty sam Nasir w 2006 r. Utrzymaliśmy go przy życiu – ripostował Ludacris, złotousty raper z Atlanty z supergiętkim flow. Miał rację, bo w eterze czy na listach Billboardu wschód był deklasowany (a zachód wręcz ośmieszany).

Czemu służy cały ten kontekst? Wzięciu pod lupę „International Players Anthem”. To jest hymn zjazdu legend południowego rapu. To nagranie UGK, a UGK jest najwspanialszą teksańską grupą wszech czasów. Zawiera gościnny występ OutKast, a OutKast jest najwspanialszą atlancką grupą wszech czasów. Wyprodukowała je Three 6 Mafia, najwspanialsza grupa wszech czasów w Tennessee. Niby to nie jest święto południa, ale tym się wydawało i nadal wydaje. Jest tym momentem, kiedy południowa scena przestaje przypominać ten karykaturalny portret, który jest jej malowany – pisze Serrano, wybierając piosenkę jako najlepszy rapowy numer 2007 r.

Co powiedzieć poza tym, że wreszcie oliwa sprawiedliwa, kilkanaście lat po niedocenionych jak należy debiutach każdego z zainteresowanych? Trzeba podkreślić moment. Przecież syty Andre 3000 wraca po tym, jak osiągnął już wszystko, co tylko się dało, i rapuje o miłości najlepiej, w dodatku mając na sobie kilt. Pimp C jest dla odmiany głodny, wyszedł z więzienia, nadrabia stracony czas. Wszystko tu słychać, np. kontrastowe zestawienie zespołów. OutKast to duet hedonisty i poety albo – jak kto woli – fantastycznego rzemieślnika i uwrażliwionego filozofa. UGK paruje stonowanego, ułożonego gościa z impulsywnym szaleńcem, zdolnym z wszystkiego wykrzesać muzykę. Oni nie mają zasług tylko dla rapu, jeszcze w latach 90. przysłużyli się funkowi, soulowi, bluesowi i gospel jak nikt inny. A Three 6 Mafia zna, rozumie i czuje te składniki, wie, jak je układać, żeby było z dramaturgią, bujająco i w ich stylu. Brudne południe staje się czystym złotem.

Cz. 1. Gładko, miło i z najlepszymi opowieściami
Cz. 2. Pozwolić rapowi być głupim
Cz. 3. Nie wszystko można kupić, bo nie wszystko ma cenę
Cz. 5. Szkoda zachodu

Kluczowe dla tej części były dwie publikacje – „The Rap Year Book” Shei Serrano i „Dirty South” Bena Westhoffa. Otwierające zdjęcie przedstawia OutKast i pochodzi z oficjalnego profilu grupy.