Na 50 lat hip-hopu, cz. 2. Pozwolić rapowi być głupim

Wczoraj publikowałem pierwszy z pięciu felietonów na 50-lecie hip-hopu – dotyczył dwóch utworów z 1988 r. Dzisiaj proponuję kolejne dwa kawałki (i mnóstwo dywagacji wokół nich). Rozstrzał będzie duży, bo z 1986 przeniesiemy się do 2013. Uwaga, miejscami może być bardzo niepoważnie.

3. Arcydzieło trzech idiotów

Właściwie wszystko odnośnie do wczesnej kariery Beastie Boys brzmi jak słaby dowcip. Trzech białych żydowskich chłopaków z klasy średniej zostawia punka dla rapu. Są jak marionetki. Zakładają czerwone dresy, bo Rick Rubin tak kazał. Zdejmują czerwone dresy, bo Russell Simmons tak kazał. CBS (Columbia Broadcasting System) doprowadzają do furii wiele razy – np. wtedy, gdy szef CBS Records Walter Yetnikoff dostaje cheeseburgerem w głowę podczas imprezy na dachu, celebracji współpracy Columbii i Def Jamu. Albo gdy na okładce debiutanckiego „Licensed To Ill” (pierwsza nazwa albumu to „Don’t be a faggot”, czyli „Nie bądź ciotą”) znajduje się rozbity o górę samolot American Airlines, jednego z głównych partnerów reklamowych CBS Television. Sekwencja cyfr i liter na kadłubie – 3MTA3 – to zapisane od tyłu „Eat me”.

„Hip-Hop Genealogia” Piskora to nie tylko komiks. To jedno z najlepszych (i najprzyjemniejszych) źródeł wiedzy o staroszkolnym rapie. W Polsce wydał je Timof Comics.

„Licensed…” wychodzi w 1986 r. i sprzedaje się świetnie, ale też wkurza ludzi. Magazyn „Rolling Stone”, który po „Rapper’s Delight” Sugarhill Gangu zapomniał o hip-hopie na siedem lat, drukuje recenzję pt. „Trzech idiotów tworzy arcydzieło”. Spin daje grupie okładkę. Dan Charnas podsumowuje cierpko w swojej książce: Nie da się ukryć, że wielu krytyków uznawanych za mistrzów na polu muzyki alternatywnej ignoruje czarnych artystów. Być może nie jest to po prostu ta alternatywa, którą preferują. Ale dziwnym trafem, gdy tylko pojawiają się Beastie Boys, widzą innowację i kreatywność tam, gdzie wcześniej słyszeli tylko hałas.

Jest jeszcze jeden problem – kobiety. Beasties to początkowo kwartet z perkusistką Kate Schellenbach w składzie. Trzeci tom „Hip-hop Genealogii” Eda Piskora otwiera kadr, w którym Rick Rubin mówi Kate: Wybacz, ale laski słabo rapują. Rubin jako hiphopowy DJ nie radzi sobie w ogóle. Ale w tej roli dołącza do chłopaków. No, jest jeszcze kwestia trasy z Madonną, do której grupa dołączyła, bo Simmons nakłamał, że Fat Boys nie mogą, a Run-DMC byli za drodzy. Na fotę, na której „bestyjki” strzelają do gwiazdy popu z pistoletów na wodę, patrzy się z uśmiechem, ale nie dość, że koncerty nowojorczyków są wybuczane przez legiony nastoletnich dziewczyn, to ci jeszcze sieją pożogę na imprezach po nich i w hotelach. Madonna jest namawiana, żeby pozbyła się tego niekorzystnego dla jej wizerunku balastu.

Ale Beastie Boys to Beastie Boys. Na „License to Ill” trafia paradne „Girls” – kretyńska klawiszowa melodyjka, błazeńskie dopowiedzi i skandowana historia nieudanego podrywu z przekazem „jak mnie nie chce, to jest lesbą”. A do tego konkluzja, że dziewczyny nadają się do mycia talerzy, prania i sprzątania pokojów. Trochę ponad dwie minuty knajackiego dowcipu z męskiej szatni. Takiego, który… nie może opuścić głowy po pierwszym przesłuchaniu i który puszczasz sobie raz za razem. Kiedy włączam właśnie wydane „Nie wiem, o co chodzi” Young Leosi, słyszę to wyliczankowe flow, minutę jechania po sąsiadce, widzę ten układ choreograficzny z koleżankami w stanikach i ten różowy spray, to oczywiście umieram z zażenowania. Straszny kawałek. Ej, ale przecież to jest prawdziwa beastie girl, 2023 jest nowym 1986, ona walczy o swoje prawo do zabawy, zaś ja jestem stary.

4. Zapach pingwina po szkle

Jest 2013, A$AP Rocky siedzi przed mikrofonem Hot 97. Wygląda jak milion dolarów, jakby właśnie wyszedł od stylisty. Mówi bardzo składnie, nie sposób go nie lubić. Akurat dyskutowany jest kawałek „1train”, w którym Rocky własnoręcznie zebrał całą rapową śmietankę. Tytułowa jedynka to pociąg, który wlecze się przez Nowy Jork, średnio czysty, średnio komfortowy i średnio bezpieczny. Metafora. Gospodarz utworu dobrze to sobie wymyślił. To hołd dla klasycznego rapu. Bit Hit-Boya, samplowany z czegoś orientalnego, jest jak z Queens w latach 90. Action Bronson trafił na niego, bo jest nowym Ghostface Killah. Danny Brown – bo jest nowym Ol’ Dirty Bastardem. Z Joeyem Bada$$em jest jak z naszym Otsochodzi, bo jest tak młody, że esencję hip-hopu wpoili mu rodzice.

Padają duże słowa. Pytany raper mówi, że szanuje sztukę bardziej niż cokolwiek innego. Wziął Kendricka Lamara, lata później nagrodzonego Pulitzerem po jednym ze szkatułkowo budowanych albumów, bo to jeden z najzdolniejszych tekściarzy pokolenia. Za najlepszą zwrotkę uznaje jednak tę Big K.R.I.T.-a – południowiec kończy ją, przyznając, że w rapowym środowisku uznaje się za prawdziwego artystę. Chwilę wcześniej odnosi się do B.B. Kinga (z którym współpracował), Johnny’ego Casha i Elvisa. Muddy water flow, Dixie rebel past. Historia odzywa się na głos, bo kiedy kilkanaście lat wcześniej nowojorczyk Jay-Z wziął do siebie południowców z UGK, by ukradli mu „Big Pimpin”, to była to sensacja. Teraz A$AP Rocky, który nadaje w Nowym Jorku ton dzięki inspiracjom prosto z południowej sceny, zaprasza chłopaka z 40-tysięcznego Meridian w stanie Mississippi i – w dość zgodnej opinii dziennikarzy, twórców i słuchaczy – on błyszczy najjaśniej.

Klamer jest więcej. Gdy Run-DMC brali na koncerty białasów z Beastie Boys, pomagając odpalić ich kariery, była w tym ręka decydentów. Rocky karier nie odpala, bez przesady, raczej je dopala, ale w „1train” jest dwóch białych – Yelawolf (niedoceniony! – wyrokuje zapraszający) i Action Bronson. To dwa inne światy: park przyczep w Tennessee czy Alabamie spotyka Bib Gourmand. Jest jeszcze jedna sprawa. Przy tej całej doniosłości można by się spodziewać akademii. Paradoksalnie najpoważniejsi są południowcy i najmłodszy Joey. Brown księżycowym krokiem porusza się po słońcu, wypłakuje wódkę, przyrodzenie sięga mu po Wenus, a wers Bitch pussy smell like a penguin staje się memem. Bronson sięga po firmowy wysmakowany hedonizm. Intelektualista dekady Kendrick Lamar rymuje do siebie onomatopeje, jest zresztą na tej płycie w jeszcze jednym kawałku, z Drakiem u boku i refrenem 2chainza, który z pewnością radowałby młodych Beasties: I love bad bitches, that’s my fuckin’ problem / And yeah, I like to fuck, I got a fuckin’ problem.

No kto jest śliczny? (A jeżeli ktoś czuje się nazbyt rozbawiony, odsyłam do Big Daddy Kane’a z poprzedniego tekstu). Fot. z oficjalnego profilu artysty.

W Polsce to nadal może dziwić. Kompleks ma się świetnie. Orkiestrujemy rap, ukorzeniamy go w repertuarze artystów starszych pokoleń, romantyzujemy, poetyzujemy. Błogosławieństwo elit jest zawsze mile widziane, a raperzy – choć niewielu to przyzna – łakną uwagi tradycyjnych mediów jak kania dżdżu. To zresztą często klucz do zrozumienia i docenienia ich przez własne rodziny. 50-letni hip-hop nie musi do nikogo się łasić, nigdzie wkradać, może być sobą, może bywać głupi i żenujący. Że niby my jesteśmy mądrzy i wrażliwi całą dobę? Zresztą powaga nie musi przydawać mądrości, może maskować jej brak, zaś kij w tyłku to jeszcze nie kręgosłup, beast!

Cz. 1. Gładko, miło i z najlepszymi opowieściami
Cz. 3. Nie wszystko można kupić, bo nie wszystko ma cenę
Cz. 4. Południe ma coś do powiedzenia
Cz. 5. Szkoda zachodu

Tekst nie powstałby, gdyby nie lektura „Big Payback – The History of the Business of Hip-Hop” Dana Charnasa i – wydana lokalnie – „Hip-Hop Genealogia” Eda Piskora. Zdjęcie otwierające pochodzi z oficjalnego profilu FB Beastie Boys.