Nigdy dość dobre. O serialu „Panie przodem: Historia kobiet hip-hopu”

Czteroodcinkowe, dostępne na Netflixie „Panie przodem: Historia kobiet hip-hopu” to jeden z najlepszych prezentów, jakie można sobie podarować na 50-lecie kultury. Ma wszystko, czego oczekujemy po dobrym dokumencie. Na potrzeby produkcji wypowiada się 16 raperek z różnych pokoleń i prawie drugie tyle ekspertek. Ich wywody przecinają archiwalne materiały wideo, publikacje prasowe oraz komentarze z mediów społecznościowych. Rolę narratorki odgrywa kompetentna Rapsody (na zdjęciu otwierającym).

„Panie przodem…” oferują jednak więcej. To rachunek brudnego sumienia branży. Niesprawiedliwość zaczyna się u zarania hip-hopu, kiedy dociera do widzów, jak mało, nieadekwatnie względem męskich pionierów mówi się o bezprecedensowych działaniach MC Sha-Rock. Duże wrażenie robi krótki, komentowany przez legendę radia Angie Martinez przelot przez panteon zapomnianych – od lat 70., Debbie Dee i Lisy Lee, po Conscious Daughters w 1993 r.

Sha-Rock była tym „plus one more” w zespole Funky Four + 1. Czy gdyby miała inną płeć, lepiej byłoby z pamięcią o jej pionierskich dokonaniach? (fot. kadr z serialu)

Na pierwszy kobiecy, solowy album trzeba było czekać aż do 1988 r., kiedy ukazało się „Lyte as a Rock” MC Lyte. Na pierwszą kobiecą platynę jeszcze sześć lat dłużej, aż do „Funkdafied” Da Brat. Nikki D, pierwsza raperka zakontraktowana przez Def Jam (pięć lat po założeniu wytwórni) już po złożeniu podpisu na umowie odbierała tam telefony. Rah Digga przy telewizyjnych występach na żywo jak mantrę musiała powtarzać, że sama sobie pisze teksty. Od kobiet, np. Triny, wymagało się, że z racji na karierę wstrzymają się z macierzyństwem. Zdaniem decydentów – oczywiście męskich – to oznaczało jej koniec.

Nierówność dotyczyła nie tylko rapujących dziewczyn. Zacząć wypadałoby od zawłaszczenia kulturowego sięgającego od tańca po modę. Bardzo kontrowersyjna jest sprawa pobicia dziennikarki Dee Barnes przez Dr Dre. Po nagłośnieniu sprawy Barnes stała się zawodowo martwa, Dre wyszedł z tego bez szwanku. Wątek Drew Dixon, której działania w zakresie A&R sprawiły, że powstał nagrodzony Grammy utwór Method Mana i Mary J. Blige, a nie została nawet podpisana, to kolejna forma dyskryminacji. Kiedy Latto opowiedziała, że musiała zrezygnować z gościnnej zwrotki rapera, bo zażądał seksu w zamian, ruszyła lawina wspomnień. Na przykład to Charli Baltimore, przy której jej rozmówca na stanowisku zaczął się masturbować.

Dokument proponuje nieoczywistą optykę. Lil’ Kim i Foxy Brown po wielokroć – i nie bezzasadnie – oskarżano o bycie produktami, które napisanymi tekstami i sprytnie wymyślonym wizerunkiem zarabiały na prowokacji i wulgarności. W serialu mówi się o wyzwoleniu seksualności i podwójnych standardach w kontekście tego, na co w tekstach i stylu bycia pozwalali sobie raperzy. Niezwykle ciekawy jest wątek „jednej dziewczyny na ekipę” – Rah Digga we Flipmode Squad, Eve w Ruff Ryderz itd. To nie tylko kwestia proporcji, ale też powód zantagonizowania kobiecej sceny, która i tak dała zaskakująco dużo dobrych dowodów na to, że niezależnie od czasów umie trzymać się razem.

Nie chciałbym zostawić z wrażeniem, że „Panie przodem…” to litania oskarżeń. Te wybrzmiewają, trudno by było nie wykorzystać takiej okazji, ale jest tu też wiele osobistych historii, które raz rozbawią, innym razem zaniepokoją, zawsze jednak wywołają emocje. Nie chcę zdradzać wszystkich, ale Tierra Whack, którą własna matka namawiała, żeby jako nastolatka porapowała z właśnie wypatrzoną z okien samochodu, stojącą na rogu bandą bambrów, pokazuje, w jak innej rzeczywistości żyjemy. Dzieciństwo Roxanne Shante, Kash Doll, bądź Remy Ma to plastyczne opowieści i obrazki, które zostaną w głowie długo, ale też z miejskim bagnem zestawiona zostaje północna prowincja Rapsody. Pytanie, czy w ogóle wolno rapować, będąc z takiego miejsca i mając takie korzenie, wydaje się śmieszne. Niemniej był czas, kiedy artystki wcale nie bawiło.

Dobrze prowadzony dokument zostawia z mnóstwem informacji, podsuniętych tropów muzycznych i dylematów. Aż chciałoby się polskiej wersji. TLC po odebraniu Grammy przyznało, że jest spłukane – nasza AdMa albo Guova nie sprzedały może 10 mln płyt jak Amerykanki, ale mogłyby – ku przestrodze – opowiedzieć o tym, z czym wiązały się ich kontrakty z wytwórniami i jak latami marnowano ich talent. Chętnie dowiedziałbym się, dlaczego nigdy nie usłyszeliśmy solowej płyty Aśki Tyszkiewicz albo czemu tyle czekaliśmy na płytę Lilu. Posłuchałbym o zdolnych zapomnianych od Lady K po Mewę, o nieadekwatnej do reszty krytyce, która spadła na Gonix po akcji Popkiller Młode Wilki. O kulisach rozstania Young Leosi z wydawnictwem Żabsona i konsekwencjach towarzysko-biznesowych, o tym, jak dobrze Oliwka Brazil rozumie to, o czym w „Panie przodem…” mówi Chika. Albo o tym, dlaczego najpopularniejszy portal rapowy pozwala w komentarzach płynąć rzece incelskiego ścieku.

Być może i na to przyjdzie czas. Na razie polecam obejrzane dzieło, nawet jeśli tłumaczenie, np. „hustle” jako „harówka”, nie zawsze jest najszczęśliwsze, a lista wypowiadających mogłaby być jeszcze dłuższa (chociażby o Lauryn Hill i Missy Elliott, np. kosztem niczego niewnoszącej Coi Leray). I zostawiam ze słowami Queen Latifah: – Lata temu Nas powiedział, że hip-hop umarł. Ludzie mnie o to pytali. Pytali, czy tak uważam. Odparłam: „Tak, chyba że zostanie wykorzystany kobiecy głos”. Jeśli nas tu nie ma, jeśli nie ma nas w radiu, jeśli nie nagrywamy płyt, rap umarł. Potrzebujecie nas w hip-hopie, czasem trzeba to podkreślić. Potrzebujecie tych bitów, tych rymów. Tych piosenek i słów, które wypowiedzieć może tylko kobieta.