Ludzie z Syropu, rap z sąsiedztwa i dla przyjemności
Zimą 2011 ukazała się płyta, której rocznicowo raczej się nie wspomina. Dwóch kolegów nagrało rzecz zwyczajną, wyszwendaną ulicami swojego miasta, po koleżeńsku wydało ją w małej oficynie Aloha. Jeden z nich nazywał się Igor i grał na co dzień w funkcorowym zespole Mama Selita. Drugi to Kolso, połowa undergroundowego składu rapowego Dwóch Warszawiaków. Połączyli siły jako Syrop, dostarczając do cna hiphopowy materiał. Taki bez pouczania, narzucania się, wielkich słów, z oddechem produkowany, ze swobodą nawinięty. Bas, bębny, rap i rhodes.
„Ale nie wszystko na krążku ogranicza się do ciepłego, przestrzennego brzmienia opartego o słynne elektryczne pianino. Mamy jeszcze melodyjne g-funkowe lenistwo z rzucającym się w ucho, specyficznym, piszczącym syntezatorem, jak również funk korzenny, cięższy, kipiący seksem niczym nagrania Isaaca Hayesa. Dżdżysty, refleksyjny jazz-hop z dogranymi partiami saksofonu doskonale uzupełnia się z przydymionym, nawiązującym do Pete’a Rocka, klasycznym brzmieniem złotej ery hip-hopu – pisałem wtedy w recenzji albumu „Sztajer Selekta” dla Życia Warszawy.
Dlaczego do tego wracam? Niestety nie dlatego, że doczekaliśmy się drugiej płyty Syropu. I nie tylko w kontrze do wszechobecnej cmentarnej aury. Trzeba bowiem odnotować, że i Igor, i Kolso wypuścili nowe płyty, a jedna z nich stała się okazją do ponownego spotkania starych ziomków. Wszystko mogło się zmienić, jednak nie ich filozofia robienia muzyki. Nadal jest na własnych warunkach, może po godzinach, za to w zgodzie z własnym widzimisię i wrażliwością, bez kłaniania się trendom.
Igor, a właściwie Igorilla, bryluje na drugiej płycie tworzonego razem z Bodziersonem duetu Dzicy. Basy nisko lecą jak jaskółki przed burzą / bębny płyną, jak strumyki meandrują / poeta by to ujął piękniej pewnie / ale ja nim nie jestem, ja to chłopak z Siennej – deklaruje na bicie, który ma tyle przestrzenni, miękkości i sznytu, jest tak dopracowany, że śmiało mógłby podpisać się pod nim Emade.
Spodziewałbym się po Dzikich więcej abstrakcji, zniekształceń, elektronicznej chropowatości, ale to zaskakująco esencjonalna płyta. Pełna i organiczna, bez estetyki sypialnianej, laptopowej produkcji, bez alternatywnych udziwnień. Soulowy sampling na sterydach, nostalgia utknięta w pożyczony riff, stary syntezator, wyprażone brzmienie, pełna jego panorama. I do tego raper rozśpiewany, aluzyjnie zadziorny, z flow zimnym jak Workuta wiosną i Motown grającym w sercu zamiast trapów.
Ile jest w tym wszystkim uśmiechania się do złej gry, która mogła dać Igorowi więcej? Trochę. Jak by stylowo gitara nie rzęziła w „Muzeum” i jak by bębny nie niosły, tytułowa instytucja to muzeum niepamięci o artyście. Auć. Wolniutka, ujazzowiona „Dacza” jest o dojrzewaniu i osiadaniu, ze wstrętem do nowych bogów internetu w tle. Mam tę wrażliwość, której innym brak / nawijam o sobie, bo o kim, k…a, mam – wyznaje w „Naturze rzeczy” raper, któremu smutne wersy na niemodnych bitach rymują się do vanitas.
Na płycie towarzyszą mu susk, RakRaczej, Mada i DJ Laik i wszyscy wywiązują się ze swoich ról, przypisanych dobrze, bo zapraszający wiedział, kogo zaprasza. Irytuje trochę (np. niezgrabnym przestawianiem akcentów) Bakun w szybko rapowanej „Team Trauma”. Jest wciąż na dorobku, fajnie, że dostał miejsce, żeby się pokazać, niemniej tu powinien zameldować się Vito Bambino czy Mrozu, bo to adekwatne do pokazywanego na Dzikich poziomu. Niestety, kiedy oślepiają cię reflektory, rzadko dostrzegasz już kameralne wydawnictwa. Z tego powodu szkoda, że Igor nie jest muzykiem na pełen etat, z koncernowym budżetem.
„Parking płatny” Kolso nie woaluje treści, nie podszywa ich znaczeniami. Tu twórca wydaje się niepowstrzymywalny w swoim optymizmie, a jeżeli chce coś powiedzieć, to mówi to wprost. Przez to krążek sprawdza się jako pochwała tej pamiętanej z Syropu, wspominanej na wstępie tekstu zwyczajności. Kawa i hummus. Wyjście na basen i wyjście na balkon. Wibracja chłopaka z sąsiedztwa, takiego, z którym w windzie pogadasz o pogodzie i meczu, pozbawionego roszczeń.
To jest płyta do słuchania z planem Warszawy (najlepiej papierowym, choć Google Maps ujdzie) w dłoni, która szczególną przyjemność sprawi, gdy będziemy z nią przemykać tymi samymi ulicami co autor, kiedy nazwy podsuną konkretne obrazy. Fajnie będzie też wiedzieć, że o, tutaj gość Skajsdelimit nawiązał do WWO, a tam gospodarz bawi się refrenem Fisza. Nie jest to jednak konieczne, bo przeważa zasada „czujmy się dobrze z muzyką, ona nie jest tylko dla wtajemniczonych”.
A producentem Kolso był i jest takim, że trudno nie czuć się dobrze. Rozpływające się klawisze, tłuste werble, relaksująca zawiesina dogłębnie zrozumianych dźwięków. Wspaniałe partie dęte w „Koneserze”, kawałku nasuwającym na myśl jazzowe peregrynacje, która na Podkarpaciu od dekady uskutecznia Eskaubei. Mięsisty, żywy bas w „Poruszmy to miasto”. Z jednej strony to wrażenie występowania z leniwie jamującym zespołem, z drugiej klubowy, house’owy konkret w najlepszym na płycie „Parkingu Płatnym 2.0”. Wszystko naturalnie powiązane.
O ile Igor – obecny na krążku w dwóch bezpretensjonalnych numerach – w śpiewach jest właściwie samowystarczalny, o tyle Kolso dba o personel pozarapowy (m.in. bardzo własne, dobrze napisane wejście Rudego MRW) i instrumentalny (Gramburgowie!), o wokalistki (Marta Dryll, Lina Jarzyńska, Beata Orbik, która dorzuca jeszcze zaskakująco fajnie nawiniętą zwrotkę) i wokalistów (Rastamaniek, Andrzej Mrozek). I nie jest to fanaberia, nie są to kwiatki do kożuchów, a część wizji od zawsze zakładającej hip-hop muzyczny, wielokolorowy, nieskrępowany. Saksofon Aleksandra Gramburga wybrzmiewał zresztą na „Sztajer selekta”.
I wszystko się zgadza, łącznie z poczuciem, że to przyrządzana od serca i z radością (ale i znawstwem!) kuchnia domowa, nie restauracyjna. Z jednym wyjątkiem – Kolso mógłby spuścić trochę ciśnienia z nawijki. Są tu podkłady aż proszące o to, by bardziej być Snoopem, bardziej Slick Rickiem, mniej JWP/BC. To, co sprawdza się, gdy rytm pędzi i jest dosadny, irytuje przy zwolnionym tempie i rozleniwieniu proszącym o redukcję intensywności. Człowieku, nie napieraj na mnie, kiedy chcę przy tym poleżeć.
Ale wniosek na koniec jest jeden. Kiedy scena głównego nurtu kaszle, ma katar, pojękuje zbolała, lekarstwo w postaci Syropu jest potrzebne bardziej niż kiedykolwiek.