Niepijącego toast za huragan w człowieku (recenzja)
Pół raper, pół fala uderzeniowa – tak najprościej można określić twórcę podpisującego się jako Laikike1. To nigdy nie był artysta zwycięski, prędzej gość, który przez wersy, koncerty i konflikty szedł, pozostawiając niesmak. Ale też o to chyba chodziło. O punkowy w swoim duchu autosabotaż. O brak kalkulacji, czy jeszcze wypada to mówić albo czy ta metafora nie jest grafomańska. O coś, czego nie analizujesz, ale doświadczasz.
Nie wiem, czy to wiek, czy zdrowszy, beznałogowy tryb życia, czy obumarcie resztek złudzeń, ale Laik jest coraz spokojniejszy. Konwersja z utracjusza, desperado i kamikaze atakującego sumienia (patrz „Bybzi Bybzi”, „Milczmen Screamdustry” czy jedno z wcieleń alternatywnej supergrupy Rap Addix) w Wielkiego Nauczyciela Laika, znawcę wszechrzeczy, właśnie się zakończyła. Teraz raper jest tak wystudzony, że nawet obyś zdechł sk…nie brzmi jak „będziemy w kontakcie”.
Jeżeli ktoś wyczuwa powyżej sarkazm, to słusznie, ale też trzeba zauważyć, że mamy do czynienia z przenikliwym analitykiem wychodzącym poza naskórkowe obserwacje spełnionych raperów. Również dlatego, że wnioski Laika są wtórne względem jego systemu wartości. Mamy to, czego tak rozpaczliwie brakuje obecnej polskiej scenie rapowej – postać.
I ta postać potrafi dobrać słowa precyzyjnie jak nigdy. Wchodzące w międzypokoleniowe relacje „Funfair” z gospodarzem nawijającym o młodych Ich neurosieć to kabaretka przy naszej to póki co najlepszy rodzimy rap, jaki słyszałem w tym roku. Twórca bierze na klatę trudne kwestie, takie jak kres indywidualizmu czy cóż… starzenie się. Jak sam przekonuje, trzyma ludzi w wersach jak w klatkach. Kto słucha nieuważnie, może pomyśleć, że „Rzeczy naturalne” to płyta z cyklu „kiedyś to było”. Nie, to płyta z cyklu „kiedyś nie było, dzisiaj nie jest i jutro też nie będzie, chłopcze”.
Ogarnięcie sztormu w głowie uczyniło Laika raperem lepszym rytmicznie. Co nie znaczy, że nie ma czym irytować. Nadal poczęstuje w tekście maksymalną wydolnością annualną czy jakimiś malinami z imbirem rodem z płyty Kwiatu Jabłoni. I trudno nie mieć wrażenia, że wiele z tych osobliwości leksykalnych jest głównie po to, żeby trzymać się podwójnego rymu. Ten czas w rapie minął i w sumie może dobrze. Najgorsza jest ta aktorska intonacja, typ nawija, jakby po swoich wersach wewnętrznie popiskiwał, źle tonował podniecenie. Taki już jego urok, ma to czym rekompensować.
Produkcja Soulpete’a to nieustanne „już to słyszałem”. Te tempa, te sample, ten klimat – wszystko wtórne. A może to wynika z tego, że producent jest ostatnio bardzo płodny i w ciągu kilku ostatnich miesięcy słyszeliśmy płytę z Barto Kattem i własne „Gore Fiction”? Pete broni się trochę kontrolą jakości i chemią z Laikiem. Przekaz koresponduje z dźwiękiem na tyle, że płytę odbierasz za słuchowisko. Nie ma to tamto, taka „Mana” to magia.
Czy – koniec końców – warto? Owszem, bo jednak nikt jak oni, polski rap ostatnio nie rozpieszcza, a tu jest płyta w kontrze do niego, na wojnie z robotycznymi, wypolerowanymi superprodukcjami. Laik umie zaszczepić swoje kazania jadowitym poczuciem humoru, zaskoczyć skojarzeniem, oczarować wnioskiem, zmusić do myślenia. Soulpete rozumie jego wizję. Ty też możesz przeresetować system i spojrzeć jak niemowlę na własne relacje z szambem. Wznieść toast za huragan w człowieku.