Siny qua non

Nie będzie więcej Sinego. Człowiek, bez którego nie sposób mówić o korzeniach rodzimego alternatywnego rapu, pożegnał się na Facebooku na 20-lecie wydania swojego jedynego albumu.

Maciek Rudnicki od dawna nie był muzycznie aktywny, a „W siną dal” idealnie wpisuje się w to, co Roszja/Tomasz Andersen gorzko określił wersami: „uczyliśmy się na błędach, żeby nagrać wielkie płyty, których nikt już nie pamięta”. Warto jednak regularnie oddawać sprawiedliwość debiutowi pochodzącego z Polkowic, choć łączonego ze sceną wrocławską rapera. Najlepiej w sposób sugerowany przez samego artystę – przesłuchaniem go jeszcze raz. Album zdecydowanie nie jest wielki, nie jest bezbłędny, nadal za to frapuje. Nadal słychać, dlaczego nie ma bez niego żadnej antologii alt-rapu w Polsce.

Usiłuję znaleźć w obecnym rapie jakiś punkt odniesienia, żeby wytłumaczyć czytelnikom, kim Siny jest. Najbliżej chyba do niego Adiemu Nowakowi. Na pozór zgadza się całkiem wiele: burza niesfornych włosów, piskliwy, ofensywny wokal, potrzeba konceptualizowania nagrań, szerokość kulturowych horyzontów i specyficzne poczucie humoru. Ale pozostaję zarazem z wrażeniem, że to totalnie spudłowane. Zwłaszcza gdy widzę Adiego w wynajętym przez SBM pałacu, gdzieś między Matą a Bedoesem.

Foto: Staszek Sielicki / LuXuS

„Siny nie wychował się w biedzie. Nie zamierzał gwarantować podaży na to, na co akurat w polskim hip-hopie był popyt. Jako osoba wywodząca się z czasów, kiedy grało się w garażach próby z punkami i hardcore’owcami, wielki fan Beastie Boys i człowiek o artystycznej, w dodatku pokrętnej naturze, nie zamierzał niczego słuchaczowi ułatwiać. Krążek w W siną dal jest rymowany wysokim głosem, prowokującym flow i ubiera myśli w abstrakcyjne metafory. Teraz wydaje się awangardowy. W 2002 r. zdawał się być nadesłany z kosmosu” – pisałem w 2015 r. Okazją był ranking 120 najważniejszych albumów polskiego hip-hopu, żadna tam fanaberia jednostki, tylko moloch stworzony na podstawie list ekspertów: Piotra „Anusza” Anuszewskiego, Krzysztofa Nowaka, Kuby „Muflona” Rużyłły, Karola Stefańczyka, Daniela Wardzińskiego, Andrzeja Cały oraz mojego. Siny zajął tam 72. miejsce, co przełożyło się na… no właśnie, jak zwykle praktycznie na nic.

„W tamtych (czyli tych, w których bohater artykułu próbował wypłynąć na powierzchnię – przyp. MF) czasach nastąpił wysyp takich wytwórni jak Big Dada, Lex, Anticon, czyli oficyn skupiających artystów o podobnej wrażliwości i podejściu do muzyki co część naszych wrocławskich twórców. I zagranicznych twórców u nas słuchano, lubiano, a Sinego traktowano jak jakiegoś kosmitę. Nie do końca to rozumieliśmy” – narzekał w wywiadzie Marcin Cichy, połowa duetu Skalpel.

Siny nie stał wcale na przegranej pozycji. Miał medialne wsparcie – w branżowym magazynie „Klan” pierwsze skrzypce grali koledzy z dolnośląskiej sceny – Tymon Smektała i Igor Pudło, a zaplecze wydawnicze i dystrybucyjne ze swoim Blendem zapewniał Marek Gluziński, znany szerzej jako Pro. Szlak zdołało przetrzeć paru nadwrażliwych wywrotowców – np. Fisz albo Afrojax z Afro Kolektywem. Odbiorca hiphopowy był chyba wtedy jednak zbyt hermetyczny, a odbiorca pozahiphopowy nie miał szans do „W siną dal” dotrzeć – internet raczkował, dziennikarze muzyczni tańczący po latach chocholi taniec wokół L.U.C, Niwei i Napszykłat wciąż spali. Przepadł im najbardziej kreatywny moment wczesnego polskiego hip-hopu, jakim w moim odczuciu był Blend czasów Poemy Faktu, Sinego i Sfondu Sqnksa.

Na szczęście samego zainteresowanego to nie frustrowało – a przynajmniej nie wtedy, bo im dalej w las, tym poczucie niedocenienia jednak widocznie narastało. Dopiero co wspomniał, że oczekiwań nie było, że „W siną dal” to była dla niego rzecz „szczera, spontaniczna, wydana niespodziewanie i której nigdy nie przyświecał żaden cel zarobkowy czy komercyjny”. Poza tym miał wtedy inne tematy do frustrowania się, bo z lat 90. wychodziło się pokiereszowanym. Z jednej strony głupia agresja, która powodowała, że na ulicach nie czułeś się bezpiecznie, z drugiej – wszechobecny kicz jako bezrefleksyjne, konsumpcyjne odreagowanie komunistycznych szarości. A do tego zamknięte głowy na dogmatycznych uczelniach, „śnięta loża naukowców” i zasiedziałe tradycyjne media.

„Ważne żebyś wiedział , że Zakład frajerski to nie tylko bardzo zabawna historia o strzyżeniu, z błyskotliwymi dialogami, ale również rzecz o tratowaniu artystycznej intymności, odbieraniu ja prostackim przymusem. Że w Kuchni dla konesera chodzi raczej o pokarm dla duszy (Co drugi zjadłby gówno dla kolorowego papierka, Siny się nie zagłębia, lecz bierze go na mdłości, gdy randka w McDonaldsie jest zwiastunem miłości), a mentalność troglodyty jest dziś większym niebezpieczeństwem niż faszyzm (Niszcz nawsizm z quasi-punkowym refrenem)” – uczulałem odbiorcę w pisanej 20 lat temu recenzji, do której właśnie dogrzebałem się w archiwaliach.

„Muszę też powiedzieć, że W siną dal, która dawno oderwała się jako dzieło od swojego stwórcy, jest w pewien sposób programową płytą totalną. Bo jakie jeszcze inne scenariusze, teksty i pomysły mogłyby się tam pojawić, gdy wyobrazimy sobie, że kolejne utwory są po prostu kontynuacją tej płyty? Myślę, że jest tam wszystko, co być powinno. Od paranoicznego, pełnego humoru Zakładu frajerskiego, po tytułowy kawałek W siną dal opisujący trudny czas dorastania nastolatka, wchodzącego w gąszcz dorosłego życia i ścierania się z problemami natury emocjonalnej” – pisał wczoraj sam Siny.

Na pewno nie można przegapić „Anonimowego Wrocławia”, utworu, który postanowili opisać autorzy „Antologii Polskiego Rapu” (przyznaję, że to ja miałem tę przyjemność), który doczekał się wideoklipu i budując analogię między dolnośląską metropolią stu mostów a „miastem zaginionych dzieci”, pokłonił się Jeanowi Pierre’owi Jeunet, reżyserowi ważnemu dla twórcy. Moim faworytem jest jednak „Hiphopart”, uwzględniony z kolei w publikacji portalu T-Mobile Music „120 utworów na 20-lecie polskiego hip-hopu”. „Stara scena wrocławska była tak oryginalna, bo i tworzyło ją grono oryginałów. Późniejszy doktor ekonomii, piszący o grach komputerowych. Filozof słowa. Hardcore’owy MC utożsamiający się z festiwalem sztuki ulicznej BuskerBus. I rzecz jasna ludzie biegli w sztukach wizualnych. Rysujący komiksy, projektujący koszulki i działający w reklamie Jot sparował się z Sinym, który parał się fotografią, realizował wideo, tworzył makiety pism czy ciuchy i dla którego okładka własnej płyty była na ASP częścią pracy dyplomowej. W ten sposób powstał interdyscyplinarny numer – jeden z bardziej przystępnych utworów na awangardowym, naszpikowanym odważnymi alegoriami i otrzeźwiającymi diagnozami debiucie W siną dal” – pisałem wtedy.

Film był dla Sinego ważny, w jednym z wywiadów wyjaśniał, że pisząc, myśli kolorem, kadrem, rekwizytem. Sztuka była ważna – pop art, art deco, Paul Klee mówiący, że pisanie i rysowanie są tym samym. „Okładka płyty była tak samo istotna jak teksty” – przekonywał artysta. Nic zatem dziwnego, że na 20-lecie debiutu przygotował dla ludzi plakat. „Ilustrację Sinego w lodowych blokach wyrzeźbił niezastąpiony i fenomenalny rysownik Emil Cegielski, który pracuje od lat dla renomowanej, wrocławskiej firmy Techland tworzącej gry komputerowe. Ten sam Emil narysował piktogramy dla wersji kasetowej dla wszystkich utworów z W siną dal” – napisał na Facebooku.

Śmiesznie się łapie za słówka sprzed dwóch dekad, więc ja dla odmiany na koniec przygotowałem cytat z wywiadu (Cess dla portalu tylkokonkret.net): „Założę się , że za 20 lat rap będzie miał taki status jak na przykład De Mono czy Budka Suflera. Będzie tak promowany i postrzegany wśród narodu. Będzie czymś mniej zwariowanym, w sensie że bardziej normalnym, trzeźwe spojrzenie, a nie jakieś pstrokacizny, banda debili, którzy nie mają nic do powiedzenia” – mówił Siny.

Tu wydaje się, że artysta trafił połowicznie. Natomiast wersy, np. ten z „Hiphopartu”, okazały się ponadczasowe. Bo niestety nadal, „gdy młodzież zgłębi schemat z życia ulicznych sfer, / to ucho z gumy słyszy tylko dźwięk i szelest zer”. Nic, tylko uciekać w siną dal…