Czynny żal. Dwa koncertowe oblicza Bisza

Pandemia pokrzyżowała koncertowe plany po wydanym w październiku 2019 r. „Duchu oporu”, płycie Bisza z Radeksem. Z kolei te, które były po „Bladym Królu”, albumie stworzonym z producentem Kosą i puszczonym w obiegu w marcu 2021, właściwie storpedowała. Dość powiedzieć, że wczoraj drugie z tych dzieł miało w warszawskim Praga Centrum swoją premierę na żywo.

Twórcy wpadli zatem na pomysł, żeby grać z obydwoma wydawnictwami. Dla odbiorców to dobrze – może poza tym, że z Radeksem bisów nie było. W cenie jednego biletu mieli szansę doświadczyć dwóch różnych zespołów, dwóch różnych energii. A to wszystko w stylowych, przestrzennych i dobrze nagłośnionych wnętrzach.

Szczególnie ciekawy byłem „Ducha Oporu” – dwa i pół roku to w rapowej branży całe mnóstwo czasu, sama płyta po premierze wydawała się nie do końca szeroko zrozumiana i zaakceptowana, a i rozwiązania muzyczne, ich bogactwo nie wydawały się specjalnie proste do przełożenia na koncert. Twórców czekało wyzwanie. Czy podołali?

Duch już od rozpoczynającego numeru tytułowego dawał po oczach światłami i po uszach porcją zgiełku. „Margines” pozwolił poczuć ciężar bębnów Marcina Sojki, to była muzyka bardziej udręczona niż ugładzona. W „Kości” Radek Łukasiewcz zamienił bas na gitarę i to nie po to, żeby mieć nowy rekwizyt. Ustawił pogłos, pojechał, nawet w jego refrenie było trochę punkowej dezynwoltury. „Oflajn” oskubany do głosu i przesterowanej gitary właśnie brzmiał bardziej przekonująco od wersji studyjnej. Nostalgia wyszła na żer. Z kolei „Znak zapytania” – powrót do debiutu Bisza i Radeksa – wzbudził entuzjazm publiki od pierwszych dźwięków basu. I miał groove!

W Praga Centrum udało się spuścić z „Ducha Oporu” trochę powietrza, osłabić poczucie, że ktoś tu chciał i napiął się za bardzo. Pomagały w tym bezpretensjonalne, autoironiczne gadki między wykonawcami (przy okazji „Światła wody” Radek nazwał Jarka „romantycznym raperem, który czeka na koniec wakacji”), ta szczypta punku i industrialu, a także fakt, że artyści z numeru na numer się rozkręcali. Wieńczące „Lascaux” to już był jakiś „Yeezus”, perkusista i gitarzysta mieli przestrzeń, dobrze ją wykorzystali. Chciałbym takiej trzeciej płyty duetu.

Gdy muzycy odesłali ludzi do baru na kwadrans przerwy, scena i atmosfera na niej uległa zmianie. Gitarzystką i wokalistką została Monika Fortuniak, za bębnami siadł Marcel Witkowski, elektronikę nadzorował producent Kosa. Grano w dymie, do oszczędnego światła, w kolejności z albumu „Bladego Króla”.

Już przy „Zapadam się w pamięć” czuć było, że żaru i emocji jest u frontmana więcej. W „Jokerze” rapował już całym ciałem i dostał owację od publiki, którą sam nazwał „nieprzesadnie ekspresyjną”. Przy „Tracić” miałem wrażenie, że skrzydła rapowego flow zostały w końcu w pełni rozwinięte. W „Bladym królu” kupione audytorium nawijało razem z artystą.

Warto wyróżnić Monikę Fortuniak – z jej refrenem i jej gitarą „Mały książę” nie stracił nic ze swojej magii, może nawet zyskał. Monika przydała liryzmu w „Jak dziecko”, ładnie, nienachalnie uzupełniła „Tracić”, czuć było dobre zrozumienie z Biszem. Chemia dawała znać o sobie zawsze – gdy między utworami Jarek opowiadał historię o ich hotelowej bezsenności synchronicznej i gdy domagał się od Fortuniak powtarzania refrenu „Zbiega”. Szkoda, że nie zgrali ich wspólnego (choć z repertuaru Moniki) „Czarnego kota”.

Na co jeszcze warto zwrócić uwagę? Na to, że tak jak „Duch oporu” straszył bardziej, tak „Blady król” nabrał rumieńców. Bębny w „Kręgach” były masywne, przy utworze tytułowym chyba aż za bardzo. Z „Tracić” – nie bez powodu przywołanym już trzeci raz – puls basu zebrani odczuwali całym ciałem. W zagranym na bis „Suprematyzmie”, nowym singlu Bisza, cała dźwiękowa obudowa przytłoczyła wokal. Pierwsze koty za płoty, wrócą jako tygrysy.

„Mówiłam, że będzie dobrze!” – usłyszałem za plecami głos wychodzącej z Centrum nieznanej mi dziewczyny. Ja nie mówiłem, podejrzewałem, mogę potwierdzić.