Najciekawiej to nowe najlepiej. Część V: za ironię nagród nie dają
Nagrody – zarówno „wewnątrzhiphopowe” Popkillery, jak i Fryderyki – stały się okazją, by zarzucić statuetkami drwiącego z nich, nieobecnego Matę i jeszcze mocniej docenić docenionego już za wszystkie czasy Sokoła. Niespecjalnie jest o czym pisać, za to jest dobry pretekst, by domknąć listę artystów w 2021 zbyt nieszablonowych, by zdobyć choćby nominację. Będzie o tych, co umieją się śmiać z branży, ale też z siebie – do łez, a często i przez łzy.
CZĘŚĆ I: sny klasy półśredniej i narodowe PTSD
CZĘŚĆ II: punk nie żyje, za to eskapizm ma się świetnie
CZĘŚĆ III: przeklęty yuppie gimnastykuje się z kokosem
CZĘŚĆ IV: zza popkultury, ku abstrakcji
Wirusowe zapalenie rapu
Kiedy w latach 90. gorzkniejący, ambitny oraz diablo utalentowany Tymon Tymański ujawnił – tu cytat ze Skiby – „sowizdrzalską chęć żartobliwego dokuczenia światu” i wraz z kolegami zapragnął rozliczyć się z branżą, wyszedł z tego „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” zespołu Kury. Dwie dekady później polski rap, a może nawet szerzej, polska rzeczywistość, na tyle dopiekły dwóm chłopakom z ekipy Kontrargument, że powstał Ghettopop. Epka „Bracia, dragi, łzy” nie bierze jeńców. Parodiuje Szpaka i jego emokicz z patologicznym rysem, wyszydza marihuanowy entuzjazm Hemp Gru, kpi z tych zafascynowanych grafomańskim, przemocowym Kartkym i infantylizmu przedstawicieli akcji Popkiller Młode Wilki (której jeden z Ghettopopowców, Klarenz, był zresztą finalistą). Humor jest różny, czasem to wierna podróbka stylu na cały numer, czasem wystarczy mrugnięcie okiem – sampel („Ile 2” odsyła do „Tak to wygląda” Waco) bądź wers („W pogoni za lepszej jakości piciem” jako parafraza „W pogoni za lepszej jakości życiem” Małolata).
Ghettopop robi wrażenie również dlatego, że zaciera granice między pastiszem, satyrą a „normalną” twórczością mającą na celu wyrażanie samych siebie. „P.O.L.O.V.I.R.U.S. śmieszy, ale jednocześnie imponuje zmysłem obserwatorskim, umiejętnościami zaangażowanych w jego powstanie” – pisano o Kurach. I tu jest analogicznie. Produkujący raper Klarenz operuje jednym z najtrudniejszych stylów, śmiało poczynając sobie z melodią, tempem i zostawiając rygory bitu na rzecz wewnętrznego metronomu. Docenił to choćby Bisz, Quebonafide, ale i cała rapowa krytyka. Rapujący producent Mario to czołówka w kwestii bitów. W jego dyskografii znajdziemy wiele ksywek: Filipek, Eripe, Kobik, Oxon, Kaz, Golin. A potencjał jest na jeszcze więcej. Również na branżową nagrodę, podczas odbierania której Ghettopop przeprowadziłby roast sceny. Tymański taką szansę miał, chłopakom, sobie i rapowi jej życzę.
Pochodzący z Bielska-Białej Bober ma z Klarenzem niewiele wspólnego, ale obaj mają ukończoną wyższą szkołę ironii, obaj cisną po wspomnianym, niesławnym Kartkym, obaj byli związani z wydawnictwem Quebo. W sumie Bober nadal jest, w QueQuality wydał drugą już płytę i robi na niej (czyli na „Przemyślanym albumie”) wszystko, żeby księgowy nie był zbyt smutny. Elektroniczna, niby EDM-owa, a jednak różnorodna produkcja 4money jest chwytliwa, goście są znani, single mają nośne refreny, a wideoklipy okazują się co najmniej staranne i aż proszące, żeby podać je dalej. Ale jeszcze przecież nic z tego nie jest przepustką, żeby trafić do tego podsumowania. To, że mówimy o gościu, który w polskim rapie improwizowanym wygrał wszystko, co się dało, również nie.
Ciekawe jest to, że gdy inni na otwarciu płyty chwalą siebie, Bober z przekąsem buduje pomnik jakiejś bliżej niezidentyfikowanej postaci. Jeżeli chce straszyć z ekipą, to przenosi się w tym celu do czasów średniowiecza, uprawiając stand-up kostiumowy. Umie w kawałku zainscenizować wywiad z Jezusem, przeprowadzić go w sposób interesujący dla odbiorcy o skrajnie różnych wymaganiach i możliwościach, do tego włożyć mesjaszowi w usta przewrotną frazę o tym, że nie da się wierzyć w człowieka. Skandalista Belmondawg występuje w numerze, do którego samo zaproszenie mogłoby być poczytane jako obraza. Piękne jest to, że Bober nie podkreśla swojej pozycji – przeciwnie, zaznacza, że rapowy sukces to blaga, raperzy to „debile”, a w środowisku właściwie wstyd być. Ta zmierzłość w oficjalnym obiegu jest odświeżająca.
Śmiech przez łzy
Rzucanie w stronę Bobera zasłużonymi komplementami pokroju „eklektyczny”, „pomysłowy” i „niewyrachowany” niesie za sobą ryzyko. Przychodzi mówić o kimś takim jak Rau Performance, gdzie chciałoby się słów znaczących to samo, ale mocniej, dobitniej. Warszawiak bierze nóż i wykrawa sobie z kultury kawał tortu. Tak jak tnie się przez lukier, krem i ciasto, tak on tnie przez muzykę gitarową, klubową i miejską, przez język literacki, nowomowę i slang. Kultura muzyka i niska? Brzmienia stare i nowe? Biuro i podwórko? Nie ma takich podziałów. Jest za to upilnowany koncept zawarty w tytule „Mieszane uczucia”, gotujące się emocje utrzymane w ryzach mechanicznych melodeklamacji i bezlitośnie miarowych bitów.
Rau to twórca, u którego znakomicie grają kontrasty. Jest jednym z najdowcipniejszych, podążanie za kreatywnością i obyciem jego skojarzeń to wykwintna rozrywka, ale parującą depresję podaje niemalże na tacy. Rapową mentalność „wszystkie oczy na mnie”, a także niekwestionowalną producencką i lingwistyczną sprawność łączy z chęcią zapadnięcia się pod ziemię, bycia poza, obudowaniem się murem, unikaniem dylematów pokroju tego, czy w windzie straszniejszy jest drętwy small tak, czy żenujące milczenie. To życia klincz czy – by sięgnąć po młodszy język – życia cringe. Być może komedia to tragedia plus czas, ale Rau wypowiada się świeżo, a mówi o stracie, fobiach, sprostaniu oczekiwaniom wszystkich ze sobą włącznie. Zostańmy zatem przy tragifarsie.
Chęć, by cholernie trudne tematy poruszyć w przyswajalny sposób, przyświeca również Adiemu Nowakowi. Poznaniak Adi podobnie jak Rau (panowie mieli okazję współpracować) pretensji i egzaltacji unika jak ognia, chęć spuszczenia powietrza z własnej twórczości widać w nieustannym modulowaniu wokalu, kolorowych klipach i całym garniturze -izmów: archaizmach, makaronizmach, wulgaryzmach, infantylizmach (ile tu jest zdrobnień!), hermetyzmach. Nowak proponuje coś, co – jak sam napisał – „ktoś mógłby odebrać jako robienie sobie jaj z problemu przemocowego domu, z którym mogę nie sprawiać wrażenia, abym miał kiedykolwiek do czynienia”. Dostajemy bystrego, rozszczebiotanego, gadającego nieustannie i na okrągło trefnisia, który cały się wije, by stertę brudów własnej familii wyprać niejako przy okazji. Nie to było obiecywane.
„Ognisko niedomowe” jasno pokazuje to, czego doświadczaliśmy już przy Zdechłym Osie – płyta ewidentnie ciekawa i bezprecedensowa nie musi oznaczać wcale płyty szczególnie dobrej. Tu warto by skrócić całość o ponad połowę, a i tak słuchacz potrzebowałby nawyków konsumenta słonecznika, żeby łuskać to, co naprawdę mocne i wartościowe z irytującej łupiny. Niestety dużo tu trapowego, młodzieżowego wypełniacza robionego zgodnie z linią wydawnictwa SBM, ale też ważnych, ledwie liźniętych kwestii nadających się na kampanie społeczne. Szkoda, zwłaszcza że groteska nagranego z Czesławem Mozilem „Passe” wali na odlew, a za słodką gitarą rozśpiewanego „Kaktusa” kryje się niebanalna wyprawa do źródeł przemocy w niespełnionych życiowo rodzinach.