„Rejects”. Kategoria – wydarzenie roku

Już wcześniej zapowiadałem „Rejects” Maro Music, ale teraz do tematu wracam. Trochę dlatego, że inni go nie poruszają, zajęci np. kwestią rafalalizacji Sebastiana Fabijańskiego (który, nawiasem mówiąc, nagrał z Ńemym całkiem dobrą płytę). Nie mieści mi się w głowie (nawet w 2022 r.!), że skutecznie budujesz pozycję od ponad dwóch dekad, masz na krążku ludzi z Wu-Tang Clanu, P Money i Kool Keitha, rysuje dla ciebie np. Jimbo Salgado, gość, który pracował przy Batmanie dla DC, a w swoim kraju nie jesteś chociażby jednym z wiodących rapowych tematów w czasie kanikuły. Co jest?

Na początek spieszę donieść, że Maro nas nie oszukał. Obiecał dystopię, opowieść i uniwersum, po czym słowa dotrzymał. „Rejects” to taki cyberpunk, który dał się ukończyć w chwili wydania, nawet jeśli nie masz sprzętu najnowszej generacji. Twórca nie musi niczego łatać, za to pragnie swój świat bezinteresownie rozbudowywać. Po premierze kinowej album trafił w pełnej wersji na YouTube (link pod tekstem). Swoje najlepsze oblicze pokazuje właśnie tam, bo można się wsłuchać w muzykę, jednocześnie wgapiając się w połączone z nią grafiki, a we wszystko to wklejone są teledyski. To już porządna namiastka filmu – ja bawiłem się świetnie, bo to, czego nie dostałem, dokręciłem sobie w głowie.

Pogłębione psychologiczne postaci. Pełne swady dialogi. Przesłanie do trawienia tygodniami. Niczego z tego na płycie nie ma, bo… no bo to jednak płyta! Kiedy kupujesz model do sklejania, dostajesz jego elementy umocowane na jednej planszy tak, by wydobyć je po naciśnięciu palcem. Fabuła to właśnie to mocowanie albo – jak kto woli – barszczyk, z którego wyławiasz grzyby. Ale ma to swój urok – autor jest pasjonatem, obytym konsumentem popkultury, kreśli bohaterów grubą krechą, gra kliszami i stereotypami, trochę je czasem obraca. Przywódca rebeliantów, zdeprawowany kapitan podwodnej floty, królowa cyberseksu, handlarz bronią – to nie pozwala zaproszonym artystom być takimi jak zawsze.

Deadly Hunta w świecie Maro Music jest przywódcą rebeliantów.

O ile napięcia nie ma, o tyle dramaturgia jest. Jeśli producent jednym utworem uderzy, to drugim będzie głaskać, by znowu rąbnąć, jak uśpi czujność. Klasyka. Skok z tłukącego bębnami, tnącego membrany synthami, jawnie wrogiego „The Chase” do zen „The Hive”, jest jak ten moment, kiedy wychodzisz z sauny do zimnej wody. Niepokojące, rozedrgane, traktujące o handlowaniu częściami ciała „Body parts” z Cappadonną prowadzi do przestrzennego „Kagome, Kagome” z linijkami Awich oraz prawdziwą partią japońskiego koto graną przez Asukę. I naprawdę chce się tę drogę pokonywać. Ciekawostka: drugi z numerów zawędrował w Nipponie na piąte miejsce Spotify.

A co jeżeli ktoś ma w nosie obudowę i spoiwo, chce dobrych nagrań? Spokojnie, dostanie. „What you want” kochałbym za same bębny, za cięty sampel wokalny, a dostaję jeszcze charyzmatycznego P Money z dobitną artykulacją, swoim akcentem i świetnym refrenem. Kool Keithowi trafił się bit oszczędny, ograniczony do tych ostrych wybrzmiewających dźwięków, które były potrzebne. I całe szczęście, bo może wypełnić „Gumdrops” swoją narracją i osobowością, do tego gość jest absolutnie stworzony do konceptualnych, odrealnionych krążków. „Throwback boogie” okazuje się z kolei niezwykle sprytne, bo Maro, całe życie wielki fan Wu-Tangu, wie, co Ghosta i Raekwona poniesie. Przystają barwą, przystają ekspresją, mają dokładnie tyle groove’u i tyle aranżu, ile potrzeba. Profesura.

Cyberrytualny, na poły rapowany i deklamowany „Kevlar Monk” pokazuje, że utwory nie potrzebują regularnej płyty pracy stopy i werbla. „Rejects” nie jest zresztą czysto rapowe z założenia. „Way up here” z Mickey Shiloh (artystką, która pisała m.in. dla Janet Jackson i Christiny Milian) to krucha, bardzo ładna piosenka, taki futurystyczny new age prosto z Cloud City, miasta bez uczuć, w którym skończyła siostra głównego bohatera. Posłuchajcie, ile dzieje się z rytmem, gdy tylko pojawia się na horyzoncie Deadly Hunta, nawijacz z jamajskim sznytem. Fajnie, że artyści poważnie potraktowali swoje występy – musieli, Maro nie wziąłby byle czego. Jego duża samoświadomość dotyczy i brzmienia, i wizji. Nie pozwala sobie na błędy czy niedociągnięcia, ta skala dopracowania musi tworzyć trochę dystansu, tyle że do dystopijnego anturażu, do świata najemniczo-zadaniowego to przystaje.

Zwiedzam sobie dziś otwartą, wirtualną galerię prac powstałych na potrzeby „Rejects”, słucham płyty i chciałbym jeszcze więcej. Narodowości twórców (numer Białorusina Muroveia jest po rosyjsku, o tym nie wspomniałem, melodia języka ogrzewa trochę ten lodowaty trap), gatunków, zagospodarowania uniwersum i interakcji między bohaterami. Sam Maro mówi, że dopiero zaczyna, i oby starczyło rozmachu oraz cierpliwości. „Rejects” to wydarzenie w niewydarzonych czasach. Aha, gwoli ścisłości to w Fabijańskim (znaczy w płycie „Cukier”) Maro też maczał palce.