Najlepsze polskie rapowe albumy pierwszej połowy 2023

Najchętniej zacząłbym bez wstępu, bo tytuł wszystko tłumaczy, ale krótko o kryteriach. Dziesięć płyt. Uwzględniam tylko longplaye (w rozumieniu wydawnictw dłuższych niż 30 minut, które nie są przy tym zwolnionymi z rygorów kompozycyjnych mixtape’ami) ze słowami, wydane do samego końca czerwca 2023.

Polski rap jest płodny i to, że w zestawieniu nie ma np. „Pośród hien” Palucha i Słonia, „Małego księcia” Aviego, „Kombinatoryki” Hałastry, płyty „S.E.N.” Młodego, Moo Latte i DJ’a Ure bądź „Ucieczki z kina wolność” donGURALesko, nie znaczy, że to słabe płyty. Znaczy tyle, że były takie, które podobały mi się jeszcze bardziej. Playlista z 20 numerami jest pod tekstem.

10. Abel – „Abracham” i Shellerini – „Produkt lokalny”

Proszę wybaczyć, sam gardzę osobami, które mają wybrać dziesięć płyt i nie mieszczą się w liczbie. To właściwie zameldowanie niewykonania zadania, a przy tym błąd w sztuce. Ale dylemat pt. „Abel czy Shellerini” męczy mnie przez trzy ostatnie tygodnie. To krążki nieporównywalne. Autor pierwszego przypomina to, co czytam o Christopherze Nolanie, że popkultura udaje u niego coś więcej, coś ambitniejszego, a jest to zrobione na tyle dobrze i z taką wiarą w siebie, że ludzie się nabierają. Tak jest z rapem typa ze Słubic, który na każdej płycie umie zaskoczyć, dostarczyć momenty wielkie. Jest w pełni wydolny i formalnie, i konceptualnie. Tylko średnio chce się do całości wracać pomimo tej jakości i oryginalności.

Do Shelleriniego wracam często i po tych powrotach jestem wyłącznie usatysfakcjonowany, ale tam nie zaskakuje właściwie nic – bity, goście, nawijka. Tak, lojalność i konsekwencja poznaniaka zasługują na największe uznanie, z wiekiem stał się też czytelniejszy wokalnie, a przy tym bardziej komunikatywny. Tak, słyszalna pasja nijak nie wskazuje na ten staż, zaś kontrola jakości działa zawsze dobrze, również przy „Produkcie lokalnym”. Ale to jednak „tylko” świetne, uczciwe rzemiosło. A może aż?

9. Floral Bugs – „Kłamczuch”

Pochodzący z Bielska-Białej raper Floral Bugs doskonale wiedział, na co się pisze. Miał świadomość, że najnowsza płyta nie tylko podpiłowuje gałąź, na której siedzi, ale też te okoliczne, po których mógłby się awaryjnie wspinać. To gra bez asekuracji, bez planu b, coś, co tak lubimy u innych, zwłaszcza gdy sami boimy się ryzykować. Twórca odziera się z całej kreacji, wywleka każdą traumę związaną z relacjami, nałogami, mitomanią. Pozwala sobie na wszystko łącznie z polaryzującą publicystyką. Nawet autotune jest u niego bezlitosny, po bandzie. Bananowy mazgaj w butach 40-latka? Takie głosy się pojawiały, z tym że były w zdecydowanej mniejszości. „Kłamczuch” to gruba demistyfikacja dokonana przez bardzo sprawnego technicznie rapera na przyzwoitych bitach. Każe się zastanowić, co dzieje się w głowach i życiach młodych supergwiazd.

8. Mokebe – „Chwil gablota”

Że niby najnowsza szkoła ma problem z trochę jednak anachroniczną dla jej pokolenia formą, jaką jest longplay? Że metrum wykorzystywanych przez nią bitów, do paru ze śpiewnością rapowania, to coś, co musi rzucić cień na wyrazistość, odessać konkret z treści? Pochodzący z Łukowa Mokebe mówi wprost – tylko winni się tłumaczą. Jeżeli chcesz, możesz łapać go za słówka i będzie za co. Wybiorę z „Chwil gabloty” przeboje (m.in. wszystko z nieoczywistymi gośćmi: Profeatem, Matim Szertem czy Szychvlem), przy czym nie mam poczucia, że reszta to wypełniacz na playlistę. I jest w tym to, co w nowym rapie najlepsze – melodia wtarta w wokale jako gwarant dużej nośności, buzujące, nieponazywane po imieniu emocje, do tego świetnie uchwycony klimat młodzieńczego „tu i teraz”. I te refreny!

7. suchy-majk – „Sztuka mówienia”

Każdy, kto wytrzymał przy ekranizacji „Pana Samochodzika”, doceni to porównanie: rapu suchego-majka słucha się jak pracy wysokiej jakości silnika zainstalowanego tam, gdzie mało kto by się go spodziewał. Na…lam wersy, nie refreny – tak. I kiedy gram, to zawsze w sobie mam luz i funk – tak. Wysokoobrotowy, przy tym bazujący na linijkach, niezawodny rap łączy się z potrzebą i umiejętnością mówienia wprost o meandrach własnego niełatwego życia czy mankamentach branży. A skoro o niej – jest w wydawanym przez śląskie MaxFloRec artyście coś jeszcze. To świeżość rapu spoza koterii – nie jest na językach, bo wysiorbał to sobie w Norblinie, cieniem na jego dorobek nie rzuca się koncernowy teatrzyk kukiełkowy. Dziękować musi sobie, za determinację.

6. asthma – „nowe życie”

Chciałbym zareklamować „nowe życie” jako kronikę życiowej zmiany, przewartościowań i lizania ran. I tak trochę jest, to działa albumowo. Ale nie będę oszukiwać sam siebie, bo obecność w tym zestawieniu to raczej bezlitosna matematyka. asthma, drugi bielski nawijacz w zastawieniu, w 15 kawałkach 15 razy bazował na innym producenckim wyborze. 15 razy trafił. Jest tą wypadkową między starym i nowym rapem, między hip-hopem, trapem i punkiem, o której nie trzeba się rozpisywać. Może nawet nie warto się rozpisywać, bo się zawsze spod tez wyślizgnie, kategoryzacjom wymknie. Grunt, że świetnie emuluje naiwność i prostotę „kiedyś” z emocjonalnym wyzwoleniem „teraz”. I że to działa bez jakichkolwiek kontekstów czy didaskaliów, po prostu jako atrakcyjna, magnetyczna muzyka.

5. Kosi/Szczur – „To wydarzyło się naprawdę oprócz tego, co zmyśliłem”

Najbardziej lubię w „To wydarzyło się naprawdę oprócz tego, co zmyśliłem” poczucie, że dla Kosiego i Szczura hip-hop powstaje wtórnie do życia, do przyjaźni, do szeroko rozpiętych zainteresowań. Nadany mu rys sztuki jest przez to zupełnie bezpretensjonalny, członków JWP nie dotyczą ani gatunkowe ramy, ani wiek. Jest po prostu barwna, przemawiająca do wyobraźni muzyka, przy której raz pochylisz się nad grą słów, innym razem nad aranżacją, ale generalnie jesteś na wycieczce, czy może raczej – tripie. Kosi przechodzi wszystkie egzaminy mistrza ceremonii – jest jak ten wkurzający nauczycieli uczeń, który olewa zajęcia, na komisyjny przychodzi skacowany, po czym zdaje go zblazowany bez cienia wysiłku. Instrumentalny album Szczura to konieczność. A dla Sydoza Oscar za ważną rolę drugoplanową.

4. saburrakap – „Powody, przez które nienawidzę robić, co kocham”

Kiedy rapera nazywa się eklektycznym, to znaczy, że będzie umiał łączyć bity trapowe z hiphopowymi i może jeszcze czymś z Karaibów. Do tego pojedzie z melodią i bez niej, napisze tak, żeby dało się przeżyć. Eklektyzm, który pokazuje poznaniak, to zupełnie co innego, inna półka. Połączenie śmiałych, odważnych, pozagatunkowych pomysłów z umiejętnością zrealizowania ich i młodym wiekiem stanowi mieszankę wybuchową. saburrakap to synteza granego z produkowanym, wiksy z piosenką, a wszystko to na gruncie szczerego emocjonalnie rapu. Potrzebujesz świeżego, jednak nie chcesz składać jakości na ołtarzu, udawać, że nie rozumiesz słów (albo właśnie że je rozumiesz)? „Powody, przez które nienawidzę robić, co kocham” są odpowiedzią.

3. Włodi – „HHULTRAS”

Włodi jest niezmordowany w przywracaniu hip-hopowi w Polsce dawno utraconej powagi. Teoretycznie drwić jest prosto, bo co to za przygody nabuntowanego, wiecznego chłopca na zielonych dróżkach. Ale warszawiak nie tylko trwa z godnością. W jego świecie bez zbędnych rekwizytów i jarmarcznego przepychu („HHULTRAS” to jak zawsze rewelacyjna ręka do bitów) jest miejsce na kreatywny pomysł z innej bajki, dialog z młodszym czy innym. Mówisz „mentor” i nie ma w tym ironii. Do tego tytaniczna, wciąż wykonywana praca, żeby we flow, w czasach pierwszych płyt Molesty właściwie martwe, pompować życie. Udało się, Włodi poradził sobie z Akademią lepiej niż golarz Filip.

2. Kuba Knap – „TipiKnapa”

Jawnie mentorska płyta suchego alkoholika, który uciekł na prowincję, by oddać się pracy fizycznej, literaturze i rodzinie, mogła być naprawdę nieznośna. Kuba Knap ma jednak ten czeski, trochę ironiczny (również, a może zwłaszcza, autoironiczny) spokój. Ma zespół muzyczny pozwalający budować na kanwie jego bitów te niespiesznie, niedzisiejsze, wolne kompozycje. Ma dar przekazywania konserwatywnych poglądów w sposób na tyle ludzki i nienachalnie erudycyjny, że nieodżałowany Pjus przybija mu piątkę z zaświatów. „TipiKnapa” to krążek, który uzależni, pod warunkiem że pozwolisz wysączać mu się z głośników raz i drugi. Świat zaczyna być wtedy przyjemniejszym miejscem, ludzie dają się lubić nieco bardziej, zaś stoicyzm okazuje się wysoce zaraźliwy.

1. Kaz Bałagane – „B&B Warsaw”

Jak nosić te nowe, zachodnie garnitury z naszą polską skoliozą, żeby nie wyglądać przy tym jak parobek, który właśnie okradł pana i szaleje, bo ma wychodne? Kaz Bałagane odpowiada – z biglem, traktując każde przypalenie i plamę jak obnoszoną z dumą ramę wojenną; z nonszalancją, tak żeby wszyscy wiedzieli zarówno to, ile złotych masz na sobie, jak i to, jak bardzo to lekceważysz. Warszawiakowi nie kończą się niewyświechtane obserwacje, nie tępi ostre, zgryźliwe poczucie humoru, nie zdejmuje ręki z pulsu branży i miasta. Wiek nadaje mu głębi. Można łuskać z tego empatię, można czerpać leksykalne inspiracje, można uczyć się stolicy i tak w ogóle to lepiej już strzelać do barmana niż do narratora tej klasy. Budowany z odruchowej drwiny, potrzeby wygarnięcia prosto w twarz oraz śmiertelnej powagi Bałagane (zdjęcie otwierające publikację jest z jego oficjalnego profilu FB) jest jak goniec konny u Sapkowskiego – ma złotą głowę i żelazną dupę.

A poniżej do odsłuchania 20 utworów z opisywanych płyt: