Ballady o pięściach. Na taki rap alternatywny warto było czekać

Nie ma co się doszukiwać sprawiedliwości w rapie. Ten alternatywny z definicji zgarnia mniej uwagi, ale Cruz, którego nagrana z producentem Zaspałem „Sztuka Naiwna” (2012) i przede wszystkim „Dada” (2013) sporo do podgatunku wniosły, ma prawo czuć się rozczarowany. Był odświeżająco cierpki, intrygująco niedosłowny, zaś uwaga ledwie skapywała mu po kropelce z hiphopowych blogów i for dyskusyjnych, podczas gdy do Piernikowskiego (Syny) czy Bąkowskiego (Niwea) płynęła ciurkiem ze strony poszukującego słuchacza z różnych muzycznych światów.

Na „Złe piosenki” też czekaliśmy długo, latami. Są z czasów, gdy używało się słów takich jak „hipster” i Kaz Bałagane z tego nie szydził. Jeszcze w 2020 r. Cruz informował, że dopracowywany jest przedostatni kawałek, przyznając przy okazji, że szukał nowych środków ekspresji – slam, spoken word, wreszcie DJ’ing (nie bez osiągnięć, patrz Wix Collina). Teraz, kiedy płyta wylądowała za sprawą net-labelu Skwer.org, zrobiła to co prawda po mało reprezentatywnym dla całości wcześniejszym singlu (dwa tysiące wyświetleń na YouTube), niemniej gdzieś z tyłu, z dala od pochłoniętej akurat przez mnóstwo innych rzeczy uwagi odbiorców.

To ostatni taki album. Dzieło życia bez szans na repetę w tejże formie oraz album osobny. Filmowy wręcz hołd złożony opowieści w kontrze do kultu internetowej tymczasowości, uniwersalny jak Biblia. Dobro i Zło w odwiecznych proporcjach, plus i minus w spójnym świecie uniwersalnych bohaterów – nas samych. Penerski poetyką ulic, zdobny wianuszkiem wybitych zębów i zszarganych nerwów, dedykowany dzikim świętym, beatnikom i zwykłym dresiarzom. Z licznymi nawiązaniami do ostatnich bardów popkultury, takich jak Nick Cave, Tom Waits, Jim Jarmusch czy Leonard Cohen, czerpiący z tradycji najlepszych wrocławskich storytellingów Tymona czy Roszji – napisał sam zainteresowany w myśl zasady „jeżeli nas nie dopieszczają, to dopieśćmy się sami”.

Nie kupiłby mnie tym opisem. Jest pretensjonalny, brak tylko mówienia o sobie w trzeciej osobie. Ma bibliografię niczym praca na studia. Jednocześnie zdradza za dużo i obiecuje za dużo. O taki ton podejrzewałbym L.U.C, Miuosha, Jacka Dehnela i prezesa Kropliczanki z polskiej wersji „The Office”. I tu mam niespodziankę – „Złe piosenki” to nic takiego. To nie jest konfekcyjna, obliczona na snobistyczne komplementy rzecz. To płyta żywa, mroczna, brutalna i nieprzejednana, a przy tym w pełni przyswajalna. Płyta bardzo dobra, której czas nie pokonał.

Okładkę zaprojektował Bartosz Zaskórki. Jest z nią tak jak z wersami Cruza, czasem bezpieczniej się nad tym za długo nie zastanawiać.

Po wyżej cytowanej autolaudacji właściwie nie wiadomo co napisać, więc może kilka zbłąkanych fraz. Każdy piątek widzę ciebie na tańcach przy komendzie. Żona mnie nie chce, a jak chce, to jest smutna. Ludzie lubią, jak ludziom się nie udaje jak ludziom. Właściwie każdy z tych wersów już jest historią, już fermentuje w myślach, obraca się w nich. Każdy jest literaturą.

Cruz rzucił sporo nazwisk, ja też rzucę kilka, bo odniesienie będzie tu najplastyczniejsze i najbardziej zwięzłe. No więc jest w tym gościu srogo draśnięta abstrakcją socjologia Kazika Staszewskiego. Jest patologiczny romantyzm starego Pablopavo. W końcu jest gryząca, żarliwa, pompowana pod dużym ciśnieniem ironia Laikike1’a. A „Car Song”? To mogłoby być Hioba Dylana.

„Złe piosenki” nie pytają o to, czy tu biją. Tak, biją, to o biciu i byciu bitym. O życiu napiętym jak struna wynikającym z tego, jak bardzo bywa się niewidocznym dla innych. To są hymny, czy może ballady, o pięściach, o naszych white trash, białych śmieciach i o konflikcie, który wydaje się nieunikniony. To o wk…niu pomijanych, zaprasza Rzeczpospolita trzecia i pół w wersji noir, przed wami utwory budowane na mocnych kontrastach między światami. To o synach psiarza, dziwkach oferujących ciepło wzrokiem i alkoholiczkach krzyczących „pożar”. Cruz przygląda się jak narrator wszechwiedzący, bo jest tylko narratorem, ale tym, który nigdy nie zapomniał, że miał w swoim rodzinnym Malborku okno na cukrownię i cóż, nie pachniało sukcesem. Kiedy mówi Moje serce jest czerwone od śmierci, od śmierci poglądów, ma się wrażenie, że mówi jako on. I nie wiem jak z Jarmuschem, za to prościej jest po wysłuchaniu zrozumieć polskie wyniki wyborów.

Intensywne, wiecznie szukające mocnej frazy, raczej szkicujące niż serwujące pełny obraz rapowanie ma swój impet, tylko trochę przyprószony zblazowaniem. Raper głośno oddycha, ma dźwięczne „r” nawija obsesyjnie i melodyjnie zarazem. Jest w tym zaangażowanie, jest i drwina (ale nie z bohaterów, raczej z losu bądź niedorzecznej rzeczywistości). Ciekawie to gra z muzyką, która początkowo wydaje się ilustracją, dobrze przygotowanym tłem, by stopniowo zyskiwać na znaczeniu. Bity zrobił Młodzik – ten sam, którego wyróżniał kiedyś w konkursie Noon (jeleniogórski producent brzmiał jak polski RJD2), którego płyta „Laboratorium” stała się kompendium polskiego alt-rapu (był na niej m.in. Bąkowski jako Czykita, był Faczyński z Kiddem, był Dany z Poemy Faktu) i który podkuł rymy Laikike1’a tak, że pozostało im szarżować na wiatraki.

Cruz jest szerzej znany jako DJ Wix Collina.

Młodzik przepada za jazzem, szelestem, łamanym bębnem, brzmieniem lo-fi. Ale potrafi być wręcz piknikowy, jak w melodyjnym „Hymnie łysego” z piszczałą i skankującą gitarą, albo filmowy, a do tego przestrzenny jak w „On jest zły”. Klubowe z matowym i zaszumionym idzie na końcu płyty utwór po utworze. Najlepszy jest jednak jej środek – w „Mondo Cane” i „Kozanowskim Spleenie” producent też opowiada, aranżacyjnie i dramaturgicznie radzi sobie świetnie.

„Złych piosenek” trzeba posłuchać koniecznie. Dla nieoczywistej w formie i treści narracji z włączoną empatią oraz z trudem (ale jednak) trzymanych w ryzach emocjami. Dla po…anego zen, który Cruz osiąga tu z Młodzikiem. Żeby samemu ocenić, ile tym Polski, ile konwencji barda miejskiej degrengolady. Z racji na to, że – jak to celnie rapuje zaproszony do „Dziwnego weekendu” Legendarny Afrojaxnie ma gdzie spi…ać przed dystopią.