Sista Flo przypomina, na czym polega album (recenzja)

Nadpodaż muzyki wiąże się z wieloma kwestiami. To oczywiste, że cierpią twórcy repertuaru, który wymaga koncentracji i wielu powtórzeń niemożliwych w wiecznym niedoczasie, właściwym odbiorcom starszym. Ale mnie brakuje najbardziej tego impulsu, żeby od razu po wysłuchaniu mieć wnioski proszące, żeby je z siebie wyrzucić. I nie czuć się jak w sortowni, że o, łuskam najlepsze wersy, rozrzucam muzykę na gatunki. Dysponować od razu jakimś obrazem całości i palącą potrzebą podzielenia się nim.

Sista Flo to nie jest opcja „rzuć się na temat, skończ po paru przesłuchaniach z pustym plikiem i pytaniem: czy to ja jestem tak wypalony, czy ci artyści, których słucham?”. Siadam do pisania na gorąco, z jednym, bezwstydnym przesłuchaniem na koncie. Zapewne wiele tropów umyka, ale kończę sesję, mając przed oczami dziewczynę, która chodzi labiryntami samej siebie, zmaga się z nieszczenięcymi emocjami, konfrontuje je, starannie układa z nich album, gdzie wersy może nie proszą się o cytowanie, niemniej zawsze gdzieś kierują myśli, często w różnych kierunkach.

I muzykę, głównie elektroniczną, w której to, kto produkuje, ważniejsze jest niż to, pod co da się to podciągnąć. Nie, że odhaczony hyperpop, rage i 90s revival, a Michał Tomasik, St. Elmo, Święty Mikołaj, Mariano MBH i inni, indywidualności niesprowadzone do roli zwykłych wyrobników/zleceniobiorców. Niech sobie decydują, co ma szarpać, co płynąć, gdzie ma być agresywnie i na parkiet, a gdzie kojąco i do sypialni. Blendują jak każe wrażliwość, nie rynek i trend.

Okładkę zaprojektowała Zuo, bazując na zdjęciach Jacka Kamińskiego.

Podoba mi się u Sisty praca, nauka i konsekwencja, wszystko to, co wyziera z „Powtórz”, pozytywistycznego motywatora, który ani nie nuży, ani nie jest banalny. Ale chyba nawet bardziej to, że nie musi wypełzać spod swojego wizerunku. Lubię, jak w oszczędnym, płynącym „Szkoda czasu” (bit Temzki, gościnnie Fasola) uskakuje od rymowania od linijki. Jeszcze bardziej cenię niedosłowność, nienachalność. Na „Zawsze, zawsze” i tak przenika przyszłość malująca się w kolorach AI, aura nowej zimnej wojny, wzmożona dyskusja o redefiniowaniu kobiecości. Ulga, że nie każda „dzisiejsza” – a z taką ewidentnie mam teraz do czynienia – płyta musi wskazywać paluchem, kogo j…ć, co kupować i gdzie kradną.

Mniej podoba mi się to, co roboczo nazwałbym syndromem dobrej uczennicy. Tej, co uczyła się tyle, że bardzo chce to pokazać, nienagannie wypaść, co odbywa się kosztem swobody i polotu. Igorilla na brawurowym bassline’ie Elmo jest wiele elastyczniejszy. ZuoZone w klasycznym, wolnym „Odpoczywam w mroku” Świętego Mikołaja jest pewniejsza, przekonuje, gdy twierdzi, że nie musi zjadać sceny, bo ją tworzyła. „Blaoew!” brzmi u Sisty jak onomatopeja, nie jak wystrzał z broni. Prościej u niej o świeży patent na cały kawałek (nigdy nie słyszałem czegoś takiego jak „Pij wodę”) niż efektowną, wypolerowaną metaforę na poziomie wersu.

Sista Flo upozowana? Ale to na zdjęciach, nie w nagraniach (fot. Jacek Kamiński, z oficjalnego profilu FB).

Deficyty luzu i temperamentu tonuje nie tylko przygotowanie, a przede wszystkim spójność całości, wizja. No bo jakoś głupio zarzuca się takie kwestie, skoro numer nazywa się „Nerwica natręctw” (Anthony Hotbeats łączy syntetyczną obudowę z niespokojnym rytmem, a na koniec dodaje breakbeatowy gaz – co za podkład!), to nerwowość w gadce jest na miejscu. Tekst, głos, flow, muzyka – wszystko tu koresponduje ze sobą pomimo sporej różnorodności, wydaje się przemyślane, co z kolei pozwala stworzyć klimat płyty („Procent” z lekką Maggy Moroz i ciężkim, zjeżdżającym basem St. Elmo lepiej prezentuje się jako część większej całości). A z klimatu płyty bierze się obraz po jednym przesłuchaniu. I wrażenie, że stoi za nim nagrywający w zgodzie ze sobą twórca, nie wykonawca. Chęć gry na swoich warunkach, nie popyt.

„Zawsze, zawsze” to opis przeżyć wewnętrznych gotowanych na wolnym ogniu. Brzmi trochę szkolnie? No bo brzmi trochę szkolnie, ale to szkoła wyższa, brzmi dobrze, jak własna, dojrzała, przygotowana wypowiedź, rozpoznanie siebie, jak szacunek do talentu i wolności współtwórców. To już nie jest czas, gdy porządnie rapującą dziewczynę należy traktować nad Wisłą w kategoriach niespodzianki. Ale czas na to, żeby rapujące dziewczyny były cierpliwe, metodyczne w budowaniu dyskografii, kontrolowały jakość i nie dały się zwieść złudnym oczekiwaniom czy zaangażować w karkołomny wyścig na zdolność adaptacji. Ambicja bycia tu na chwilę to żadna ambicja.