Biblia, magia, rewolucja. Zagraniczne albumy rapowe 2023, o których powinno się mówić więcej

Czy godnie uczczono 50-lecie hip-hopu? Jeżeli patrzeć na wydarzenia, okazjonalne kompilacje i publikacje, to wydaje się, że tak. Jeżeli słuchać wychodzących za granicą płyt, wrażenie nie jest tak dobre. Narcystyczny 50-latek rzadko olśniewa, często przynudza, najlepsze lata ma zdecydowanie za sobą.

Nie mam materiału na większe, przekonujące albumowe podsumowanie. O Killer Mike’u już pisałem, o Lil Yachtym emulującym Pink Floyd czy Travisie Scotcie emulującym Kanyego Westa pisać nie zamierzam. Chcę za to zwrócić uwagę na pięć więcej niż dobrych płyt, którym z różnych – i opisanych – powodów w wyścigu o uwagę poszło tak sobie. A powinno pójść zdecydowanie lepiej.

Chika – „SAMSON: The Album”

Co dobrego: Chika dostarczyła płytę rozśpiewaną, momentami musicalową jak na rzecz rozpoczętą przez Lina-Manuela Mirandę, twórcę „Hamiltona”, przystało, ale też bardzo dobrze zarapowaną. „Samson” igra z biblijną historią o mocarzu i jego podstępnej wybrance, raperka wiele rymuje o toczonych walkach, mówimy o albumie ambitnym, z lirycznym zacięciem, do tego przystępnym. Numer z Freddiem Gibbsem jest wdzięcznie opatrzony dęciakami i funky, „Delila” stanowi przykład urokliwej ballady, a „Prodigy” – śmiałego elektronicznego eksperymentu. Każda z tych odsłon jest przekonująca.

Odbiór: W swoim czasie o Chice pamiętała redakcja ”XXL” (akcja „Freshman Class”) czy Netflix, zwróciło na nią uwagę wiele znanych osób od Cardi B po LeBrona Jamesa. „SAMSON: The album” wydaje się zupełnie zlekceważony. Nie tylko trudno znaleźć informację o jakimkolwiek sukcesie sprzedażowym, ile nawet recenzję w bardziej renomowanym miejscu. No dobra, w „Rolling Stone” był wywiad ze wstępem, który nosił jej znamiona, ale hej, to jest krążek, na którym pojawiają się Snoop Dogg i Stevie Wonder.

Dlaczego bez sukcesu: Sama Chika powiedziałaby pewno – bo wspomina o tym dość często – że nie bez znaczenia jest fakt niewielkiego seksualizowania jej twórczości. Odbiorca mógłby dodać, że raperka nie jest dość kobieca (chodzi o to najpłytsze rozumienie kobiecości) – i w wizerunku, i w barwie głosu. Mizantrop bądź cynik przyznałby, że jest zbyt ambitnie, jak na realia amerykańskiego wręcz erudycyjnie i „Samson…” zmusza do wysiłku. Ja dodam może coś jeszcze o wakacyjnej dacie premiery (OK, Travisowi Scottowi nie przeszkodziła) i wspomnianym lekceważeniu ze strony mediów.

Dhanji – „RUAB”

Co dobrego: Ta płyta jest jak prawdziwe curry – tłusta, ostra, jej konsumpcja ma zawsze coś z przygody i trzeba ją popić. Samo określenie „hinduski g-funk” brzmiałoby zaskakująco, ale tu dzieje się o wiele więcej – lo-fi, breakbeaty, instrumenty, jakiś jazz przechodzący w Three Six Mafię, jakieś sample z Deep Forrest, talkbox, śpiew falsetem, szalony triplet flow w wokalach. Punky funky masala? Uliczne jam session w Ahmedabadzie? Piwniczna fiesta w podziemiach studia w Bollywood? Wszystko to, ale paradoksalnie Dhanji, sam opisujący się cytatem z Cervantesa o tym, że życie z ludźmi znaczy więcej niż reputacja u elit, najbardziej w swojej twórczości przypomina mi to, co robi nasz Baby Meelo. Nie ma to jak puścić wodze fantazji w dobrej, licznej ekipie, działać tak, żeby brzmiało jak niekończąca się, egalitarna impreza zakochanych w muzyce, i pokazać środkowy palec branży, nie licząc przy tym na nic.

Odbiór: Trudno oczekiwać, żeby Danji funkcjonował jako ktoś więcej niż egzotyczna ciekawostka. Pięć miesięcy po premierze ma na Spotify 50 tys. słuchaczy miesięcznie, w absolutnej większości z Indii, ale wcześniej szedł szerzej, potrafił zrobić 100 tys. i być dostrzeżonym przez redakcję Pitchforka. Są jednak ciekawsze głosy do zacytowania. Redakcja „Medium” zapewnia, że to „przełomowy album, który będzie wspominany z sentymentem w kategoriach pionierskiego dla hinduskiego rapu wydarzenia, spektaklu, aktu budowania charakteru” i że „każdy z 11 utworów ma wagę, treść, spójność dźwiękową i należne mu miejsce na liście utworów”. To, co dzieje się na „RUAB”, określa celnie mianem „ruchu symultanicznego”. The Indian Music Diaries pozwoliło sobie z kolei na porównanie do „To Pimp a Butterfly” Kendricka Lamara – i wcale nie było w tym osamotnione.

Dlaczego bez sukcesu: Bo jest z Indii, nie nawija po angielsku, ale też nie zdziwiłbym się, gdyby na sukcesie globalnym mu po prostu nie zależało. Ten lokalny już odniósł.

Nas – „Magic 3”

Co dobrego: Nasir Jones ma prawo być syty, jego debiut z 1994 r. powszechnie uchodzi za wzór hiphopowej płyty i nie, nie uciekł mu ten fakt. Nie tapla się w megalomanii. Nie brzmi jak pan po pięćdziesiątce, którym jest. Chce mu się rapować, słyszalnie umie to robić, nie utracił ani energii, ani kontaktu z rzeczywistością, a kwestię dyskusyjnego ucha do bitów rozwiązuje wszechstronny superproducent Hit-Boy, który jest właściwie bezbłędny, ale nie jest automatyczny, od sztancy, muzyka nie traci na soczystości. Nas jest co najmniej dobry od powrotu w 2018 r., ale „Magic 3” to rzeczywiście magia, bez sztuczek iluzjonisty i bez rekonstrukcji. Raper, producent, szacunek do słowa i jazzu, dobry numer za dobrym numerem, wyjaśnienie tego, dlaczego hip-hop zmienił świat, do przyjęcia z pełnym uznania uśmiechem.

Odbiór: Czytam, że „Magic 3” debiutowało na Wyspach na pozycji 20. w UK Album Downloads Chart, zaś w Stanach na 65. miejscu Billboard 200 i 12. miejscu w zestawieniu Independent Albums. 81/100 w zestawieniu Metacritic to bardzo dobry wynik, ale to średnia z czterech zaledwie recenzji. RapReviews w swojej sążnistej analizie było szczerze zachwycone. Pisze np., że 2021-2023 to kolejna fantastyczna seria Nasa po latach 1994-96 i 2001-03. Ale też że Hit-Boy nie dostarczył mu lepszych podkładów. Puenta jest wymowna: „jeżeli ktoś obchodził 50. urodziny hip-hopu jak należy, to był to Nasir Jones”.

Dlaczego bez sukcesu: „Magic 2” to nie była epka, to był album, a następna część nadciągnęła niespełna dwa miesiące po poprzedniczce, bez próby rozruszania machiny promocyjnej. I „dwójka” nie przetarła wcale „trójce” szlaku, raczej go zatarła, nawet u nas pisano o zadyszce i obniżce formy. Do tego Hit-Boy od 2020 r. właściwie zmonopolizował produkcję u Nasa, a na „Magic 3” mamy raptem jednego gościa w 15 utworach (podczas gdy „King’s Disease II” elektryzowało EPMD i Eminemem w jednym utworze). Tym gościem był Lil Wayne, który w 2023 r. pokazywał się tyleż często, co w bardzo różnej, niestabilnej formie.

Talib Kweli & Madlib – „Liberation 2”

Co dobrego: Dwójka lepsza od jedynki? Tak to tylko z „Gwiezdnymi wojnami”, „Ojcem chrzestnym”, Run the Jewels i „Liberation” Taliba Kweli z Madlibem. „Większość raperów to tchórze, ponieważ boją się być zaangażowani” – diagnozuje raper, nowojorski z pochodzenia, za to afrykański w duchu. W swoich zapędach rewolucyjnych jest pasjonatem jak w czasach Black Star, ukończył szkołę czytelnej puenty i żywego, nieprzyspawanego do bitu flow. W licznych nawiązaniach i aluzjach okazuje się bezbłędny. Kiedy w dyskusjach z kolegami chwaliłem produkcję Madliba, jeden z nich odpowiedział: „A czy Madlib kiedykolwiek był słaby?”. I rzeczywiście nie był, może w remiksach. Na „Liberation 2” brzmi analogowo, oszczędnie, ma to jazzowe wysmakowanie, sznyt muzyki świata i zjawiskowe wyczucie. Co jeszcze? Najciekawsza lista gości na rapowej produkcji w 2023 (m.in. Q-Tip, Wildchild, Mac Miller, Pink Siifu, Westside Gunn, Roy Ayers i Sean Kuti), a w bonusie poczucie, że jeżeli to w ogóle biznes, to rodzinny, bo Talib zaangażował swoje zdolne dzieci.

Odbiór: Z powodów wyjaśnionych poniżej trudno mówić o sprzedaży, pisano też raczej niewiele. Ale jak już, to dobrze, może tylko Sy Schakleford zwrócił uwagę, że podkłady Madliba lepiej sprawdzają się przy bardziej nieprzewidywalnym pod względem formy, chaotycznym rapowaniu. Warto zwrócić uwagę na laudację, którą po premierze przygotowało HHDX, tropiąc ukłony od Biz Markiego po Quasimoto i oceniając album na bardzo wysokie 4,5/5: „Chociaż płytę przygotowywano dziesięć lat, nic nie jest na niej rozgotowane. (…) Ominięto toksyczność i dogmatyczność rapu, tworząc album, który będzie się znakomicie starzeć”.

Dlaczego bez sukcesu: Kweli jest trochę na cenzurowanym, bo – jak większości moralistów – chętnie wytykano mu hipokryzję, ale nawet nie o to chodzi. Płyty nie ma na streamingach innych niż Luminary. „Nasze partnerstwo pozwala nam zachować prawa do nagrań, stworzyć ekskluzywne doświadczenie dla słuchacza. (…) Tą premierą mamy szansę zmienić przemysł muzyczny na lepsze” – tłumaczy Kweli. Niestety ceną za bycie w biznesowej awangardzie jest również daleko idące pominięcie tej płyty w dyskusji o muzyce 2023 r.

Larry June & Cardo – „The Night Shift”

Co dobrego: To płyta, która nie jest w stanie się znudzić, śmiało można zostawić ją zapętloną. Larry June jest w absolutnej czołówce raperów niemęczących, nienarzucających się, opowiadających o swoim statusie z wdziękiem i na gigantycznym, udzielającym się luzie. June, kiedy trzeba, raper zaskakująco muzyczny, brzmi jak połączenie Currensy’ego i Wiza Khalify ze szczyptą Snoop Dogga. Mateusz Natali, redaktor naczelny „Popkillera” i przy okazji fan Larry’ego, dodałby do tej puli Devina the Dude. I ma rację. Pełne oddechu i słońca bity Cardo tylko te odczucia potęgują, bo chemia na linii raper-producent jest absolutna.

Odbiór: 112. miejsce w The Billboard 200 na pewno nie jest czymś, co specjalnie ucieszyłoby twórców. Recenzje były łaskawe, ale było ich malutko. Pitchfork wystawił 7,4/10, pisząc o funku, lounge’u i acid jazzie u Cardo oraz stwierdzając, że June „przyprawia linijki bogatymi, przemawiającymi detalami, czym sprawia, że jego sztuka to więcej niż lifestyle’owy rap”. HipHopDX stawia 4,1/5, idąc w sukurs poprzednikom: „Larry w opisywaniu luksusowego życia jest tak przekonujący, że masz ochotę wysłać pracodawcom kilka ofert więcej.

Dlaczego bez sukcesu: W moim odczuciu „The Night Shift” nie wyszło z cienia wydanej zaledwie pół roku wcześniej płyty z hołubionym Alchemistem, o której mówiono akurat zaskakująco dużo. Współpraca June-Cardo nie jest absolutnie żadną niespodzianką – to już piąta taka od 2019 r. Nie jestem w żadnym razie ekspertem od tej twórczości i śledzę małą jej część, natomiast można zrozumieć, że ta dwójka nasyciła sobą rynek. Jak zapewnia Mateusz Natali: Jeżeli chodzi o Larry’ego, to „The Night shift” nie jest nawet w piątce jego najlepszych albumów z ostatnich pięciu lat.