Pomnik trwalszy niż wyświetlenia (recenzja)
Wymieniłbym bez większego trudu szereg – no dobra, może raczej garstkę – raperów, których roboczo nazywam powrotowcami. To ludzie, którzy ze dwie dekady temu przeżyli z hip-hopem coś intensywnego, tożsamościowego, ale potem z różnych powodów się zniechęcili. Rap ewoluował tak, że w dużej mierze sobie zaprzeczył, a śledzenie go stało się robotą na dwa pełne etaty. Trudno kibicować rówieśnikom, bo albo któryś raz z rzędu zjadają swój odrastający ogon, albo mizdrzą się do młodego odbiorcy, by ten pozwolił mu przeżyć. Do tego dochodzi proza życia – kariera i rodzina, kredyty i urlopy, trenerzy personalni, weterynarze, psychoterapeuci.
Mam wrażenie, że im więcej lat na karku, tym coraz mniej dziwi, oczarowuje (za to coraz więcej irytuje, ciekawe), spada intensywność przeżyć. Wytwarza się potęgowane przez rutynę poczucie pustki i bezcelowości; poczucie niezrealizowania potencjału, niedokończenia czegoś drapie po ambicji. Ludzie zajęci wychowywaniem, wiązaniem końca z końcem, z anegdotycznym work-life balance z tyłu głowy wracają do pasji, dłubią sobie przy muzyce, żeby nie zwariować.
I ta muzyka nie będzie spełniać kryteriów profesjonalizmu ustalonych przez zawodowców, nikt z nich nie poleci jak Tede czy Otsochodzi. Ale też nie ma ograniczeń, nagrywając nie trzeba myśleć o weryfikacji przez rynek, byciu na czasie z muzycznymi trendami czy językiem. Niewymuszone nagranie z autentycznej potrzeby (innej niż ta utrzymania się) brzmi po prostu inaczej. A zmiany w rapie paradoksalnie obniżyły czysto rzemieślnicze wymagania; pomysł na siebie, emocjonalna wiarygodność stały się ważniejsze od tzw. techniki.
Wstęp jest długi, ale kluczowy dla nagrań twórców takich jak Keb. I tu od razu sprostowanie, bo właśnie nikt nie jest jak Keb. Wychowały go Gliwice, najmniej śląskie ze śląskich miast, niemniej śląskie. Po już blisko 40 latach raper (nigdy pełnowymiarowy, ktoś może pamiętać jego freestyle, ale jeżeli w ogóle coś pamięta, to raczej dziennikarstwo) prezentuje się raczej, jakby ukształtowała go Warszawa, ta ursynowsko-wilanowska jej część. Melodia w głosie i lenistwo w stylu trochę przypomina Jano z OMP, surowy, gadany, klepany flow odsyła do Inespe czy Łysonżiego, wewnętrzny impet wersu (często sprytnego, jednak rzadko punchline’u) – do Włodiego. Gliwice jednak są: słyszę gawędziarstwo z nutką filozofii Skorupa, staranność i logiczność składania rymów Majkela. Nic z tego nie jest jednak nachalne i oczywiste, bo, jak wspomniałem, Keb jest syntezą wcześniej niespotykaną.
To, że obcujemy z płytą, której lwiej części nie zżera frustrująca relacja z branżą i jej psychologiczne reperkusje, to już w 2024 r. spora ulga. Jarek nie ma obok siebie interesownych raperów i cynicznych decydentów, nie musi zrywać się z internetowej smyczy opinii. Trzeba zająć się dzieckiem, żona nie lubi rapu, system to nie uciążliwy policjant, a chciwy deweloper. Nostalgii, wspomnień jest – co nieuniknione u powrotowców – ponad miarę i choć autor ratuje się konceptem (wielowątkowe, zgrabnie wykorzystujące zależności między postaciami „Kasety”), zręcznie posługuje szeregiem aluzji, to z pewnością by ciążyło.
I ciąży, lecz nie tak bardzo. Keb bowiem nie zdziadział, umie zaciekawić zwyczajnością, bo i sam jest ciekawy, może nawet dociekliwy, bacznie obserwujący świat i zawsze trochę nim zdziwiony. Nie ma w nim żółci – w swoim stoicyzmie, przewrotności, pogodzie ducha z nutą ironii nie jest warszawski, nie jest nawet polski, bardziej już czeski. Z drugiej strony czas bezlitośnie płynie, przez co wybrzmiewają – podane na miękko, owszem – egzystencjalne dylematy.
Najlepszą wizytówką albumu „Co w duszy gra” wydaje się utwór „Anno Domini”. Mamy pomysł, mamy talent w splataniu mnóstwa wątków, Keb kronikę everymana przedstawia z właściwą sobie metodycznością, ale i wdziękiem: od Ligi Mistrzów w walentynki, przez Tatry (widziane w wakacje na półce w sieciówce), jesienne premiery seriali, aż do świątecznego obżarstwa. To totalne przeciwieństwo podsumowań roku napiętego jak plandeka na Żuku PIHa. Bardzo dobrze wypada „Bez odpowiedzi”, które uzyskuję pełną harmonię między przekazem (dziennikarska umiejętność zadawania pytań), zabawą słowem i gośćmi – wokalistką Asią Świdrak i instrumentalistą Jarosławem Spałkiem.
Otwierające „Wróciłem” manifestuje błyskotliwość gospodarza, słyszalną dobrze w wersach: Ile razy chciałem być jak ten poeta / zbudować pomnik trwalszy niż wyświetlenia / Rap na ulicę wróci? Na co czeka? / Może zagram dla wegan, a jak nie, to do kotleta i Ponoć jesteś kimś, jak cię puszczą na smartfonie / Pękła szybka? U nas szyby lecą z okien (aluzja do nieśmiertelnego hitu Dyhy pod szyldem PWRD). O „Kasetach” już było pisane, dodam tylko, że spokój w kontekście tragicznych często sytuacji robi wrażenie.
Najsłabsze momenty albumu to „Daj głośniej” i „Chodź na parkiet”. Ten pierwszy to świetny, organiczny vibe producenta Aliasa wspartego przez Spałka, ale gospodarz nie sprawdza się w wyliczance ksywek, tak jak nie sprawdza się w wodzirejce, zaś Julia Kuberska to wokalistka ewidentnie do smutnych piosenek, nie ma w sobie funku. „Headbanger” chce, byśmy łamali karki do pianina à la Mobb Deep i jeżeli ktoś do tego skłania, to Juri Kolka, który kradnie Kebowi numer, zostawiając go z niczym. „Co w duszy gra” nawet nasila to wrażenie – koledzy z wartkimi flow latają, zapraszający zostaje w dole. W „Drepczę” (dzięki bitowi lepszym w remiksie) Kecaj jest bardziej wyrazisty, sprawniejszy, choć nie rozsadza to numeru, jest poczucie gry do jednej bramki. Gdzie indziej czuć kontrast.
Jeżeli Keb ma zainteresować, to potrzebuje miejsca, żeby roztoczyć swoją wizję świata, rozwinąć pomysł, tudzież rozwlekłą frazę, i nimi ująć, inaczej zamiast indywidualisty i ciekawego, na pewno godnego uwagi, konsekwentnego w nawijce człowieka będziemy słyszeć typa przeciągającego sylaby (domena osób rapujących z doskoku i grających niewiele, czujących się przez to w rytmie niepewnie), który uparł się na przysadziste flow. Tymczasem ja „Co w duszy gra” mimo wad rekomenduję, zwłaszcza zimową porą, dopisując – mniejszą czcionką, ale jednak – wydawnictwo do tacierzyństwa Kamila Pivota, korposzczurzych rozterek Deobsona, Pierrota rymującego do siebie nazwy dyskontowych brandów i wyrzutu sumienia po awansie do klasy średniej u Konarskiego.
Otwierające zdjęcie zrobiła Monika Burszczan