Paluch ze Słoniem wpadli do Warszawy pozabijać
Paluch i Słoń to bez dwóch zdań spotkanie w czołówce polskiej rapowej ekstraklasy. Wczorajszy koncert w Stodole wcale nie musiał być jednak frekwencyjnym hitem. Środek tygodnia, polski zespół piłkarski w europejskich pucharach (co wiosną nie jest częste), rozpuszczona stołeczna publika i fakt – odnotowany przez samych artystów – że w swoich karierach bywali już popularniejsi. I może ścisku nie było, zwłaszcza w drugiej połowie sali, niemniej Warszawa przywitała poznański duet godnie. A ten się jej zrewanżował.
Od początku do końca był to energetyczny show, przy którym nie sposób stać bez ruchu. Sprawdził się support (Oxon ze swoją dykcją i triplet flow to zawodnik klasy, dajmy na to, Te-Trisa i jeszcze bardziej niedoceniany), sprawdziła się rozgrzewka DJ-a Soiny, który z wyczuciem przeskakiwał od Jamala do Gurala, od Majora SPZ do chóralnie odśpiewanego GrubSona. Pytanie Czy jesteście gotowi na Pośród Hien?! było retoryczne. Ludzie byli gotowi na wszystko, nie tylko na wydany w drugiej połowie marca materiał wielkopolskich artystów.
Słoń wyszedł w krótkich spodenkach i skakał na scenie od pierwszych rymów. Gwiazdy wieczoru bez wątpienia zamierzały się spocić. Wszystkie p…ne rogi w górę! – zażądał raper i audytorium karnie podniosło dwa palce, hałasując przy tym co nie miara. Przy bezlitosnym „Samogonie” dokrzykiwała wersy utworów, po utworze uformowała mosh pit, krąg, w którym można się wyżyć i trochę o siebie poobijać. Stworzony ludzki wir okazał się naprawdę niezwykłym widokiem.
Już przy „Oczy na mnie” chemia na linii Paluch-Słoń była dla wszystkich ewidentna. Panowie bardzo dobrze podbijali swoje wersy. Chętnie apelowali o pozdrowienia dla siebie nawzajem i swoich ekip. Trochę zamieszania personalnego było – Profesor Smok wspierał Słoninę (i nawet zagrał solowy numer), Julas stał obok didżeja Soiny, Wielkopolan wsparła reprezentacja Diil Gangu z Bilonem na czele. W końcu to wszystko na jego dzielnicy!
Po trzech numerach razem raperzy zanurkowali w swój repertuar. Słoń zagrał „Czerwony rum” i „Yeah bwoy”, Paluch wjechał jak szef z rozpędzonym wściekle, latynoskim „Każdym blokiem” i orientalnym „Na chłodno”. Gdy wrócili do grania rzeczy z „Pośród hien”, energia nie była już aż taka. Trudno oczekiwać, żeby entuzjastycznie reagować na wersy o rzezi klasy średniej z „Bez Filtra”, ale „Mój teren” mógłby – i powinien – zadziałać mocniej. Palcowi należy się szacunek za to, że nie skaleczył na żywo melodii w refrenie „Rosenthala”. Profeska.
Temperatura wzrosła wraz ze słoniowym „Suko”, „Keep it sick” (tu zarządzono wśród publiki „siekierkę” do bitu i oddano cześć didżejowi), a także odkopanym jeszcze z debiutu „Ssij go”. – Porządne dziewczyny, czy jesteście tu? To pokażcie cycki! – żartował, jak sam mówił, prostacko w c…j, mistrz ceremonii. To było zabawne, bo dziewczyny na oko grzeczne i sympatyczne absolutnie przeważały, ale twardo rapowały pod nosem wojtkowe bezeceństwa. Panowie w ociekających krwią bluzach i koszulkach kulturalnie mówili „przepraszam” i „dziękuje”, kiedy przeciskali się z piwem. I dobrze! Wieczór wygrał gość, który puszczał bańki w środku młyna, gdy twórcy na scenie ryczeli „wpadliśmy pozabijać”.
Kiedy Paluch zrewanżował się kumplowi „Ostatnim krzykiem osiedla” i szybko rapowanym do wtóru stroboskopu „Moim kościołem”, było czuć, że występ wchodzi w decydującą fazę. Kolejne wejście z materiałem wspólnym zdecydowanie siadło. „Od do” zabrzmiało baaaardzo hiphopowo, lepiej niż na krążku. „Zima” połączyła zebranych w niechęci do partii rządzącej. Było po czym odpoczywać przy granym do wtóru zapalniczek i telefonów słoniowym „Szczerze”.
Tu odejdę już od formuły kawałek po kawałku, bo nie ma to większego sensu (a ja poszedłem pod scenę i więcej machałem łbem oraz rękami, zdzierając przy tym gardło, mniej notowałem). Grunt, że paluchowe „Cardio” nie było wykonane bezbłędnie (działo akurat się na scenie tyle, że trudno było o koncentrację), ale śpiewała je z pasją cała sala. Jego „Bez strachu”, poprzedzone dawką pesymistycznej akurat konferansjerki, miało coś wzruszającego i autentycznie krzepiącego. We wspólnym „Balansie” Łukasz się wyłożył, co spotkało się ze zrozumieniem i słusznie, numer ma pół dekady, impreza jest bezplaybackowa (co niestety na „rapach” nie jest już normą), playlista bardzo rozbudowana.
Swobodnie czujący się na scenie Paluch po wykonanym przez kompana „Złoniu” przyznał, że to ulubiony kawałek jego syna. Wcześniej śmiał się, opowiadając, iż tłumaczył latorośli, że wujek jest dziwny, on większości tych rzeczy, o których śpiewa, nie robił. Panowie wyciągnęli z tłumu… dziewięciolatkę, zrobili sobie z nią zdjęcie. Oczywiście można pytać, czy branie dzieci na takie koncerty jest zasadne, ale dziewczynka długo tego nie zapomni, była wyraźnie poruszona.
„Szaman” zameldował się jak na singiel dekady przystało. Słoń ukłonił się publice po „Sicario” i było za co. Wieńcząca wiksa (z elementami drum’n’bassu i gitar) to dla mnie ciut za dużo, zwłaszcza jak na koncert z udziałem przedstawicieli Biura Ochrony Rapu, ale ludzie tego chcieli, potrzebowali i nawet malkontent nie zaprzeczy, że była to swoista kropka nad „i”. Jeszcze „Samogon” na bis i do domu po trzech godzinach zabawy. Osoby niezadowolone? Nie wyobrażam sobie. Powtórka? Wskazana.