Będzie Niemiec rapować nam w twarz. I to prawie fajnie

Co wiązało się z byciem młodym hiphopowcem w Warszawie w połowie lat 90.? Ano np. to, że jak chciałeś mieć szerokie spodnie, to szedłeś na bazar i prosiłeś o za duże sztruksy. O ile starzy mieli pieniądze, bo zwykle nie mieli. Urywaliśmy się na wagary, żeby słuchać płyt po sklepach muzycznych – nie było ich wiele, więc każda wymiana uczniowska wiązała się z listami zamówień dla wyjeżdżającego szczęśliwca. Dawałem koledze z kablówką kasetę VHS, żeby nagrał mi cztery godziny MTV. Zawsze trafiło się coś rapowego. A potem kaseta wracała do niego. Takie tam kombatanckie historie, dające mnóstwo radości z tego, co nie było prosto dostępne. Kiedyś to było… trudniej i przez to bardziej satysfakcjonująco.

A jak można było rozwijać hiphopowe pasje, dajmy na to, w małym w zachodnioniemieckim miasteczku w 1990 r.? Nie mam bladego pojęcia, na szczęście Florian Gaag właśnie mnie oświecił. Reżyser jest już ponad 50-letnim Bawarczykiem, pierwsze 13 lat życia spędził w 70-tysięcznym Bambergu, a uwagę polskiej publiczności mógł zwrócić swoim kręconym w Monachium i Warszawie, pełnowymiarowym debiutem z 2006 r. Film „Wholetrain” (nasz tytuł to „Grafficiarze”) nagradzano na festiwalach w Nowym Jorku, Berlinie, Sarajewie i Kolonii. Ścieżka dźwiękowa – co ciekawe, produkowana przez samego Gaaga – kryła wiele znakomitości: KRS-One, Freddie Foxxx, O.C., Afu-Ra, Planet Asia, Grand Agent, Tame One. Nad Wisłą pokazywane w kinach studyjnych dzieło promował numer Molesty Ewenement z Wigorem.

Gaag miał u mnie kredyt zaufania, ale nie dlatego sześć odcinków „Almost Fly” obejrzałem za jednym posiedzeniem. Również nie dlatego, że to serial pasjonujący i odkrywczy, przeciwnie, akcja toczy się wolno i jest tak przewidywalna jak opowieść o początkującym zespole, a zarazem późnych nastolatkach być może. Jednak realia dalekie od berlińskiej wielkomiejskości (za to z kurzem po murze berlińskim unoszącym się w powietrzu) to nie jest coś, na co trafia się często. Przede wszystkim zaś niemiecka produkcja ma wdzięk. Aktorzy grają dobrze, ich postaci nie da się nie lubić – uwaga na komediowy potencjał duetu Elmo Anton Stratz i Samy Abdel Fattah. Sprawdza się słodko-gorzka konwencja, nieporadność bohaterów rzeczywiście bawi (choć nie jest to wysublimowany humor), a ich porażki i sukcesy wzruszają. Przecież w tym wieku wszystko jest życiową sprawą, przeżywa się całym sobą. Widzowi pozwala się to odczuć, daleko mu do obojętności.

Od strony hiphopowej wszystko jest w porządku. I nie wątpiłem, że będzie – w końcu Florian produkuje, ma długi staż jako writer, nawąchał się farby na jardach. Mamy zatem wszystkie cztery elementy kultury (rap, DJ-ing, graffiti i breakdance) sprawnie i wcale nie w tak oczywisty sposób, jak mogłoby się wydawać, rozłożone po postaciach. Są wzmiankowane ikoniczne filmy („Beat Street” i „Wild Style”), ważni twórcy (Run-DMC, Big Daddy Kane, N.W.A.), do dziś wybrzmiewający absolutnie wszędzie, kultowy Roland TR-808, tamta moda, tamto niezrozumienie całego hiphopowego zamieszania – w szkołach, domach, nawet w studiach muzycznych. Oglądanie MTV przez szyby sklepu z elektroniką dzięki wyniesionemu z domu pilotowi to scena, którą zapamiętam na zawsze. Ręcznie bujany (taka imitacja hydraulicznego zawieszenia low-riderów) samochód sąsiada wykorzystany na potrzeby klipu bez jego wiedzy – to również klasyk.

Więcej zdradzać nie zamierzam, przyznać jeszcze muszę, że języczkiem u wagi jest specyfika niemieckiej sceny. W „Almost Fly” rap promieniuje z amerykańskiej bazy wojskowej i tak też właśnie u naszych zachodnich sąsiadów było. Z połączenia chęci muzycznego realizowania się i potrzeby sukcesu gorącokrwistych żołnierzy zza oceanu oraz europejskiego gustu (a także ducha epoki) wyniknął rapowany eurodance. Turbo B z zespołu Snap!, Captain Hollywood z Captain Hollywood Project, Red Dogg i Mr. P z C-Block, B.G. The Prince of Rap – to wszystko mundurowi. Na szczęście nie musimy słuchać śpiewano-rapowanych, dyskotekowych potworków. Za mundurem idzie boom-bap, początkowo kliszowy, anglojęzyczny, szybko wymieniony jednak na niemiecki, by mówić po swojemu o lokalnych sprawach (np. jednym autobusie dziennie pozwalającym gdzieś wyjechać). To również karta z historii niemieckiego rapu, choć pionierzy z Die Fantastischen Vier potrzebowali wizyty w Los Angeles, żeby dopiero wtedy zobaczyć, że biednych czarnych i białą klasę średnią łączy niewiele, zatem trzeba wypowiadać się na własny sposób.

Wróćmy jednak do serialu. I to po to, by go trochę pochwalić. Jak na zaledwie sześć odcinków udało się przemycić albo chociaż zasygnalizować sporo poważnych problemów. Mamy odradzający się neofaszyzm i zachodnią pogardę do Niemców wschodnich. Syn tureckiego sklepikarza słyszy dowcip „Co robi Turek na uniwersytecie? Sprząta”, a czarnoskóry chłopak widzi w szkolnym bufecie ciastko nazwane „pocałunek murzyna” i sprzedający nie umie się w tym dopatrzeć czegokolwiek rasistowskiego. Do tego dochodzą kwestie bardziej uniwersalne – toksyczne, rozbite bądź rozłażące się w szwach rodziny, szkolne prześladowania, narkomania. Działa wspomniana słodycz z goryczą, trochę tu z „Sekretnego dziennika Adriana Mole’a”, trochę z „Cudownych lat”.

Czy do serialu będę wracać? Jak będę chciał poczuć tyle nostalgii w wersji niemieckiej, to jednak przypomnę sobie „Good Bye, Lenin” Wolfganga Beckera, sięgnę po komiksy Flixa i Mawila. Z pewnością za to na mojej playliście zagości nieco ze ścieżki dźwiękowej serialu, choćby JuJu Rogers. I zostanie miłe wspomnienie. Na raz mogę polecić „Almost Fly” z czystym sumieniem. Na pewno czystszym, niż ma większość jego dorosłych postaci. Dobrze, że hip-hop pozwolił odparować tylu dzieciakom.

„Almost Fly” można zobaczyć na HBO Max.