Wojtek nie schował pięści, a Kendrick został uczczony

Kidd uhonorował dziesięciolecie „Good Kid, M.A.A.D City” Kendricka Lamara okolicznościową EP-ką. Złożył urodzinowy hołd, a jednocześnie wykorzystał muzykę Amerykanina i oryginalną koncepcję utworów, by się od nich odbić i zrobić swoje. W postmodernistycznym tyglu zwanym hip-hopem to naturalne zachowanie, dzieła zawsze miały swoje „życie po życiu” – były remiksowane, blendowane, mashupowane, samplowane, parafrazowane. Nic dziwnego. A jednak przydarzyła się sprawa godna uwagi, bo nie zawsze wyjątkowy artysta bierze się za wyjątkowego artystę. A jak już, to obaj tracą na niczego nieuczącej akademii. To nie ten przypadek.

Lamar jest w branży rapowej jak mutant z komiksu o X-Men, homo superior pośród homo sapiens. W gangsterskim, złą sławą owianym Compton wyrósł artysta konceptualny, zdobywca nagrody Pulitzera, którego liczby na portalach agregacyjnych zdumiewają jak statystyki Lewandowskiego i Haalanda razem wzięte. Aż trzy kendrickowe albumy znalazły się na liście płyt wszech czasów (magazyn „Rolling Stone”) i „Good Kid…” to jeden z nich. Szybko przerzucam teraz recenzje i widzę recepcję wskazującą na to, że mamy do czynienia z połączeniem OutKast, The Roots i odrobiny Drake’a. Padło też określenie „James Joyce hip-hopu” i rzeczywiście krążek trafia na katedry uniwersyteckie, gdzie bywa omawiany obok „Ulissesa”.

Niby płyta, a jak film – to jedna z wielu ambicji Kendricka Lamara

Elblążanina Kidda nie sposób równać do Kendricka. Nie ma jednej szeroko dystrybuowanej i powszechnie znanej płyty – trochę przez etos undergroundu, ale również dlatego, że poprzeczkę zawiesił na wysokości pozbawiającej polskiego rapowego słuchacza szans. Żeby cieszyć się w pełni jego twórczością, należało być świetnie oczytanym (i to najlepiej w oryginale, raper jest po filologii angielskiej), osłuchanym w rapie klasycznym i alternatywnym, a do tego mieć słuch i cierpliwość pozwalające wyłowić wszystko z niedoskonałych realizacyjnie nagrań. Trzeba było dać radę z formą i treścią.

A jednak zyskał Kidd status offowego prowodyra. Rozżalona czy może raczej dziko sfrustrowana „Mekka wszelkiego ścierwa” i „Pesymisja” Międzymiastowej do pary z niemal punkowo nastawioną „Pansofią” Faczyńskiego i Kidda budowały tu w pierwszej połowie lat zerowych pomnik emo-hopu na wzorcach Anticonu. Te rzeczy do dziś mają odbiorców – jak to się mówi, „nieliczni, ale fanatyczni”.

Pierwsza połowa lat dziesiątych to znowu innowacje – świat miejskiej „poezji mówionej” i slamu zderzony z bitami na „Działach Zabranych” sygnowanych już imieniem i nazwiskiem. Pomiędzy była zaś jeszcze breakcore’owa, noise’owa ddekombinacja. Zresztą cały katalog Skweru – niegdyś ekipy, potem net labelu Kidda – jest jak potężna, alt-hopowa piguła. Gdy na Skwer.org klikniemy w zakładkę „produkcje”, ukaże się lista sięgająca od lat 90. i punkowo-funkowej Poemy Faktu po tegoroczną, dekonstruktywistyczną Susk. Co w tym nawiasie? Crème de la crème okołorapowej alternatywy: Laikike1, Cruz z Zaspałem, Jeżozwierz z Soulpete’em, Młodzik, Co, slamowy czempion Estragon, hołubiony w niezależnym światku eklektyczny duet producentów Palmer Eldritch, duchologiczny Pstyk. I wszystko można sobie za darmo pobrać.

„Good Kidd, S.M.A.L.L City” wzięło się z chęci osobistego przełamania. Do bólu siebie (i innych) przekorny twórca musiał przekonać sam siebie, że nie wszystko, czym ludzie masowo się fascynują, jest bezwartościowe. Początkowo płyty Lamara nie posłuchał, musiało minąć parę lat. Po kolejnych paru jest kilka kawałków z pasji i z szacunku do idola milionów.

Kidd złożył Lamarowi hołd dźwiękowy, a Pablosz – graficzny

„Nie wiedziałem, że aż tak poważnie do tego podejdę i spróbuję napisać kawałki, które mówią o podobnych tematach, są podobnie zarapowane i jakoś tam fonetycznie bliskie oryginałom. Efekt ostatnich kilku nocy pisania i nagrywania zostawiam Wam do odsłuchu” – przyznał sam Kidd.

Martin miał sen, Kendrick miał sen, Wojciech miej sens – tak raper zaczyna „Backsidd Freestyle” (oryginał: „Backseat freestyle”). I zaczyna się znajomy festiwal egzystencjalnych obaw, samoobronnego, wulgarnego cynizmu. „Sonny Rollins mikrofonu” ma narzucony pewien schemat dźwiękowej organizacji i te ramy służą nagłaśnianiu jego autoterapii.

„Robimy popis”, a więc „The Art of Peer Pressure”, to fikcyjna – miejmy nadzieję – nocna opowieść z epicentrum małomiasteczkowej beznadziei i nudy. Na szamańskim, przestrzennym bicie wersy w stylu w pięciu będzie łatwiej znosić upokorzenie / pijącej matki i braku środków na to / co zdejmuje majtki pijanym szesnastolatkom, bolą szczególnie mocno. Słucha się tego trochę tak, jak patrzyło się na „Nienawiść” Kassowitza, ale z mniejszą irytacją i większym smutkiem. Smutkiem dzielnic.

Trochę wyliczankowe, trochę wyklepane „Drzewo z hajsem” („Money Trees”) jest o nietrzeźwym patrzeniu w oczy córki i marzeniach z Tefałena, ale tak naprawdę chyba o buncie oddanym za kredyt i alkohol. Podczas gdy „Good Kidd” to zwykły numer autobiograficzny, zdradzający, że mamy do czynienia z raperem lubiącym się zapętlić, mocno średnim rytmicznie i melodycznie, to „S.M.A.L.L. City” przypomina, za co tego twórcę cenimy. Ano za straceńczą odwagę. Jedzie po ksywkach (jaki rap, taki Twitter / małpa Quebonafide), defekuje we własne gniazdo, zaś jaraj zioło, pij alkohol i po szkole słuchaj nas / mija dwadzieścia lat picia i po korpo słuchasz nas to chyba najbardziej bezlitosne podsumowanie polskiego rapu, jakie słyszałem.

No cóż, rodzima scena rapowa to – m.in., bo żadna generalizacja się przy tej liczbie płyt i artystów nie ma prawa sprawdzić – twórcy niezdolni grać na trzeźwo dla publiki, którą sobie „wychowali”. To nagrywanie w kółko różnych wariantów tej samej płyty przy zmianie bitów na te akurat obowiązujące. To bitwy przegrywane najpierw z marzeniami, potem z ego. I w sumie dobrze mieć poczucie, że między tzw. poważną pracą a niańczeniem dzieci mścicielowi Kiddowi wciąż chce się włożyć pelerynę rapera i tym wszystkim przejąć; że choć może zgubił nieco płynność gadki, to nie wytracił temperatury przekazu, nadal jest zawstydzająco ekshibicjonistyczny, prowokujący, przeżywający jak za młodu. Czytelniejszy niż kiedykolwiek (nie wiadomo, czy bardziej chwalić miks Haema, czy dyscyplinę samego zainteresowanego) pozwala poczuć odbiorcom, ile ta muzyka i kultura straciła, zarabiając krocie.