Liga niesprawiedliwości. Nie uśmiechaj się i nie bądź z Łodzi
W poprzednim felietonie z cyklu „Liga niesprawiedliwości” było o tym, że nie pamiętamy, które miasto miało najwięcej funku, że przed wyhodowanymi przy boku raperów celebrytkami był kobiecy rap i że we wschodniej Polsce trudniej wystarać się o karierę. Tym razem o tym, że trudno wyjść z cienia O.S.T.R.-a, nie lubimy się cieszyć z artystami muzyką i sobą nawzajem, a akcje promowania talentów nie każdemu pomogą.
Łódź, kurcze…
Marnacja łódzkiego potencjału zaczyna się od lat 90. i Entera z Meisalem – to byli raperzy, którzy rokowali wtedy lepiej niż Adam Ostrowski, na etacie ambasadora Bałut nawet w Kaliszu. A później? Przepadło właściwie całe środowisko Ostrego, w tym Jasiek Wyga, Kasina, Hryta, Zorak, Green. Walles mógł być polskim Redmanem, Gres wznieść poetycki, abstrakcyjny rap na nowy poziom przed Biszem. A tu jak już coś się działo, to za późno: patrz płyty NTK i Lilu czy działalność More & More Records. Do dziś młodzi zdolni – np. Hermes czy Szyty – nie wychodzą z impasu.
Nawet nieliczne zwycięstwa są pyrrusowe. Zeus wybił się po ponad dekadzie i nigdy nie powtórzył sukcesu „Nie żyje”, tak jak wspomniany Bisz nie powtórzył triumfu „Wilka chodnikowego”, choć tu łodzianina nie poniosła ambicja, wręcz przeciwnie. Dwa Sławy błysnęły, owszem, ale po latach działania w innych konfiguracjach, latach działania w podziemiu i przespanym oficjalnym debiucie. Sukces White Widow może cieszyć, bo niosą Łódź na sztandarach, ale mam wrażenie, że to jest ten uliczny, agresywny i budowany na zagranicznych kliszach rap, którego kiedyś – w kontrze do Warszawy – nie chciano tam robić. Dlatego bardziej kibicuję assterowi czy po staremu płynącemu i bezczelnemu Glebie.
Tylko smutne rapy
Kiedyś Tytus, szef Asfalt Records, pytany o rozczarowania i niepowodzenia związane z polskim rapem wskazał na to, że ludzie mają w nosie pozytywne, funkujące, hiphopowe rzeczy. Mówił to w kontekście Lajta i Tafela, ale gdyby tylko chciał, znalazłby w katalogu własnej wytwórni więcej przykładów. O, np. Stylową Spółkę Społem i wydany w 2005 r. „Powrót do przeszłości”. Można było potraktować ten krążek jako wyziew dobrej energii, jako wartościową i przyjemną lekcję rodem z lekceważonej starej szkoły albo spoiwo hiphopowej kultury – SSS cementowała wszakże rap i DJ-ing z breakdance’em. I nie skorzystano z tej okazji. O tym, żeby nie stawiać na groove, na bboy rap, przekonywało się zresztą wielu – patrz chociażby Siła DźwięQ (bardzo fajny „Funkkrok24” z 2005 r.).
Pogodne, optymistyczne, skupione na radości z bycia razem i motywujące do działania nie jest dla polskiego odbiorcy. Oznacza dla niego tyle co naiwne (tak jakby kroniki nastoletnich buntów, załamań i nałogów były nie wiadomo jak przenikliwe). Widać to po tym, jak deprecjonowany bywał GrubSon, niedoceniany Te-Tris, jak niedostatecznie wiele miłości dostawało granie z zespołem pokroju Tubasa Składowskiego albo Chonabibe. Entuzjazmu dla rapu spod znaku „bądź wśród swoich ludzi, klaszcz w ręce, ciesz się tym” starczyło na chwilę, kolorowe woski JuNouMi, Smarka i Dinal. To trochę wróciło do łask za sprawą ekip, np. Undadasea, WCK, Potworów i Spółki, swoje dołożył doceniony akurat Szczyl, trudno przy tym nadal nie mieć wrażenia, że najbardziej akceptowanym pozytywnym rapem (i opozycją dla ulicy czy hardcore’u) stał się klubowy hedonizm opakowany w luksusowe marki z dominującym reggaetonowym/EDM-owym podkładem. A są alternatywy, bo niby nie wszystko Złoto, co się świeci, niemniej czasem, jak spojrzysz na to, co wydało właśnie Queen Size Records…
Nosiły wilki razy kilka…
Pierwsza edycja akcji poszukiwań rapowych talentów Popkiller Młode Wilki obroniła się więcej niż dobrze. W 2011 r. zaprezentowano naprawdę mocną ekipę. Popatrzmy tylko: Białas, jeden z ojców sukcesu SB Maffiji/SBM Labelu, dla całego pokolenia raperów jak rodzic albo wychowawca. Wyprzedzający polskie trendy, wyznaczający kierunki rozwoju Gedz. Bisz – autor „Wilka chodnikowego”, nagranej rok później, łączącej generacje rapowej płyty dekady. Medium (później Tau), fenomen wykraczający poza rap ezoteryczny i chrześcijański. Wzorcowy w kwestii stylowego, znakomitego warsztatowo ładowania emocji w wersy Bonson. Hołdujący melodii i konceptowi, niewstydzący się swojej śląskiej wioski Vixen. Niby niszowy, ważny jednak dla rozwoju alternatywnego rapu Tusz na rękach (Zaburzenia!). Działo się.
A druga edycja? Dla wielu, zbyt wielu to KęKę i jakichś piętnastu facetów. No bo tak szczerze, to ktoś pamięta, że Jasiek MBH miał być nową jakością na scenie ulicznej, Rudi polską odpowiedzią na Tech N9ne’a, a Karwel asem z rękawa Alkopoligamii? Jest w tym pewno trochę winy organizatorów – bit Ostrego tym razem muli, gości jest za dużo, oderwanego od rzeczywistości, subiektywnego myślenia życzeniowego wybierających również. Nie rozgrzeszam też w pełni artystów – Popkiller rozrzucił koła ratunkowe i trampoliny, ale jeszcze trzeba chcieć i umieć te pierwsze złapać, a z tych drugich wybić się tak, by nie przyładować głową w niski sufit. Po prostu przypominam, że Ńemy to mordercza, w dodatku oryginalna hybryda rapowo-producencka (patrz recenzowana dopiero co Hedora), Biak i Żyt Toster składają misternie, mają flow i o czym mówić, „Klub wyklętych futurystów” Beeresa nie darmo uchodził za świeży album, zaś szczerość i prostolinijność wywodu Szuwara i Karwela była wartością samą w sobie. Tymi szlakami dalej można iść, sporo z nich jest wciąż do wyczytania. To lepsze zajęcie niż, dajmy na to, nabijanie 25 mln wyświetleń przereklamowanej młodowilczej edycji 2016/2017. Don’t believe the hype!
(Zdjęcie otwierające publikację przedstawia Afront – Jaśka Wygę i Kasinę, pochodzi z oficjalnego profilu grupy na Facebooku, zaś autorem jest Marcin Aks Grochowina)