Narkotyki, Instagram, AIDS i nagroda Grammy

Dwie oczywistości, trzy nieporozumienia. Tak najkrócej można skwitować tegoroczne nominacje do nagrody Grammy w kategorii najlepszy rapowy album. I nie ma się co oszukiwać, że to jest dobry rok dla rapu, ale (krótka) lista pokrzywdzonych zawsze się znajdzie. Mam nawet jej lidera.

Od dziesięciu lat jest tak, że jak Kendrick Lamar zechce coś wydać, to ma przynajmniej nominację, a najczęściej nagrodę. I dobrze, bo nie wiem, ile złej woli trzeba, by twierdzić, że nie zasłużył. Pusha T wnosi do głównego nurtu najwyższą jakość i mam nadzieję, że jego przegrana z Cardi B w 2019 r. nie wynikała z tego, że w końcu, pierwszy raz w historii (!), wypadało za płytę nagrodzić solowo nawijającą dziewczynę, a potrójna platyna dla „Invasion of Privacy” trochę akademię oślepiła. Może zatem tym razem się uda?

Szczerze mówiąc, trudno brać pod uwagę zwycięstwo kogoś poza wspomnianą dwójką. No bo co, Jack Harlow z płytą, która na zbierającym recenzję Metacritic kończy z żenującą średnią oceną 51/100? Future nieumiejący zbliżyć się do artystycznego-komercyjnego sukcesu „DS2” z 2015 r.? A może DJ Khaled, żywy mem bezdusznie monetyzujący pod własnym szyldem cudze ksywki i cudzą pracę? Internet nie dałby wybierającym żyć.

Jedni będą psioczyć na – niestety już zwyczajowy – brak nominacji dla albumu Denzela Curry. I będą mieli rację. Jeszcze inni – na brak nominacji dla Danger Mouse’a i Black Thoughta. To również powinno się wydarzyć, czego świadectwa nie brakuje również na Raptusie. Gdybym jednak ja miał wskazać tego, którego triumf widziałbym najchętniej, to byłby to Freddie Gibbs. Dlaczego?

Na przykład dlatego, że świeżo upieczony 40-latek po raz pierwszy w życiu wydał album w dużym wydawnictwie (Warner), a więc mamy do czynienia z kropką nad i tej nieszablonowej kariery, która swoją drogą od poważnego kontraktu miała się zacząć, ale długo meandrowała. Dość powiedzieć, że gdy facet błyszczał twarzą na okładce magazynu „XXL „jako jeden z freshmenów roku, wciąż musiał handlować narkotykami, żeby się utrzymać. „To było dla mnie dziwne, J. Cole nie sprzedawał wtedy cracku, Wiz Khalifa również nie” – komentował cierpko. Freddie był szarą eminencją, pisząc dla innych, Freddiego opisywano jako ulubionego rapera waszych ulubionych raperów, Freddie prawie sięgnął po statuetkę dwa lata temu dzięki produkowanemu przez Alchemista „Alfredo”. Teraz to by była piękna kulminacja.

Dobre historie stojące za wyjątkowymi postaciami znaczą często więcej niż muzyka. I ten artysta taką ma. Chłopak z „pasa rdzy”, z Gary w stanie Indiana, przez lata najczarniejszym demograficznie mieście w Stanach, przez które przejeżdżasz w drodze do Chicago i czujesz zapach dymiących młynów, fabryk, śmieci i trupów. Stypendysta wyrzucony ze szkoły za absencję, żołnierz wyrzucony z armii za marihuanę i więzień oczyszczony po czasie z zarzutów. Diler, rzeźnik, piekarz, świeczarz, filantrop. Autor gangsterskiego rapu, który nie kryje się z sympatią do hip-hopu finezyjnego i harmonijnego: A Tribe Called Quest, Pharcyde czy Souls of Mischief. Ofiara depresji i właściciel cholernie specyficznego poczucia humoru wywołującego konsternację mediów i słuchaczy. Na przykład gdy mówi, że kupuje dwie spluwy z każdym miesiącem, który jego córka przeżywa na ziemi. Nieśmiało namaszczany na następcę 2paca, pełen niechęci do „raperów”, którzy nie umieją dać porządnego koncertu i napisać tekstu.

Przede wszystkim w moim odczuciu Grammy (a przynajmniej nominacja!) należy się „$oul $old $eperately”, bo to bardzo dobra płyta w ogóle i rzecz rewelacyjna na takie właśnie okazje. U Freddiego „witty” zawsze rymowało się z „gritty”, Vogue chwalił go np. za manewrowanie między niepokojąco gęstymi ulicznymi historiami przemocy i wyluzowanymi, komediowymi opowieściami o kobietach oraz trawce, a „Guardian” komplementował tę szorstkość i czułość jednocześnie, przyrównując twórczość do wczesnych filmów Spike’a Lee. Dla mnie bilans nigdy nie był lepszy niż na najnowszym wydawnictwie. Mogę za recenzjami powtarzać to, co decyduje o tej perfekcyjnie uchwyconej równowadze: ostre jak brzytwa introspekcje, bezwarunkowa szczerość i cała masa dystansu do siebie idą w parze z tworzeniem postaci niestrywializowanej, niedopowiedzianej, poniekąd zagadkowej. A wysokobudżetowe, wypieszczone brzmienie tylko w tym pomaga. Jest do tańca i do różańca.

„$$$” to wymarzona płyta środka. „To prawdopodobnie mój najbardziej komercyjny album, ale nie chciałem być komercyjny” – opowiada autor magazynowi „Paper”. „Nie potrzebuję 30 fanów wokół, kiedy idę do spożywczego, zrobię fotkę tu i tam, ale nie potrzebuję uwagi, którą dostaje Nicki Minaj czy Megan Thee Stallion. Przecież nawet nie twerkuję!” – śmieje się, dodając, że mężczyzna, kochając się w pozycji misjonarskiej, siłą rzeczy trochę twerkuje. Cały Freddie. I tak jak całe czasy niezależności pomstował na bezczelnych ludzi z dużych wydawnictw, którzy siedzą artystom na ramionach, suflując i wydając polecenia, tak słychać, że nagrał płytę na własnych warunkach.

„$$$” to jak atlas rapu. Analitycy słusznie zauważają, że twórca płynnie połączył tradycję szybkiego rapowania środkowego zachodu z trypletami z południa i nowojorską ostrością spojrzenia. Zebrał plejadę producentów, kłaniając się zarazem legendom (architekt brzmienia dirty south DJ Paul z Three Six Mafii!), hołubionym przez koneserów rapu producentom, wirtuozom samplingu, którym wiele w przeszłości zawdzięczał (Madlib i wspominany Alchemist), zadowalając tych poszukujących współczesnego wyrafinowania (James Blake, Kaytranada) i efektywnego rzemiosła na najwyższym poziomie (Hit-Boy, Boi 1-da, DJ Dahi). Mało co w tym roku w rapie bujało tak jak „Too Much”, wzruszało jak „Grandma’s Stove”, oczarowywało jak „Dark Hearted” i zapadało w pamięć jak „CIA”, z wersami o infiltrowaniu rapu i – umieszczonym w refrenie! – bon motem: CIA, dało nam crack, Instagram i AIDS.

Czego sobie jako słuchacz życzyć, jeśli nie takich rapowych płyt głównego nurtu? Chyba tylko popularyzowania nagrodami, nawet żenującymi tak często jak Grammy.