Czarna myśl i biała psychodelia (recenzja)

O rapowym tytule GOAT – dla najlepszego/najlepszej wszech czasów – myśleć można na różne sposoby. Dla jednych decydująca powinna będzie wypadkowa stylu i mikrofonowych umiejętności. Wtedy najprościej faworyzować raperów pokroju Nasa bądź Pusha T, który na swoim wąskim odcinku kokainowego rapu jest nie do pobicia. Inni wskażą na przekaz, społeczną wrażliwość, wartościowe, wychowujące treści, z którymi na ustach można śmiało czynić świat lepszym miejscem – tacy ludzie będą ciążyć ku Commonowi, młodsi ku – dajmy na to – J. Cole’owi.

Są jeszcze barwne osobowości, nie do uwięzienia w gatunkach, z wrażliwością typu 360. Odsyłam do Andre 3000 z OutKast albo Tylera, the Creatora. I ludzie instytucje, żywe pomniki, gdyż luz takiego Snoop Dogga wydaje się ponadczasowy, inspirujący dla wszystkich rapowych pokoleń, niewypalony za sprawą niezliczonych nagrań.

Toczącą się od początku hip-hopu dyskusję o GOAT psuje nadraper Kendrick Lamar, któremu przy wielu wyżej wymienionych brakuje może jeszcze stażu, a do tego stał się raperem trochę elitarnym, ale doskonale poradzi sobie w każdej kategorii, bo jest niewyobrażalnie wręcz kompletny i jeszcze przypomina o tym każdą płytą, z tegoroczną włącznie. Nie szkodzi, bo w innym wypadku i tak deliberacje mógłby zakończyć Black Thought. Oczywiście pod warunkiem, że byłyby teoretyczne i nie zaczęło się szafowanie wyświetleniami, sprzedażą itp. Czarne myśli nigdy nie sprzedawały się jak świeże bułeczki.

Filadelfijczyk jest niczym niezrównany przekaźnik hiphopowej energii, płynącej od Rakima i Kool G Rapa (którymi się inspirował), aż do Rapsody i Joeya Badassa (których zainspirował). Stoi za nim życie, w którym napisał zarówno rozdział o handlu narkotykami, jak i ten o studiowaniu dziennikarstwa czy byciu głową wielodzietnej rodziny. Świadczy o nim rewelacyjna technika użytkowa, od kumulacji rymów wewnątrz i na zewnątrz wersów po głos oraz kontrolę oddechu. I treści – erudycja bez intelektualnych szantaży, empatia bez warunków, głębia kulturowych kontekstów. Bilans między tym, co mówisz i jak to robisz, jest w tym wypadku bardzo naturalny, przez co raper nie wypala się i nie zanudza na śmierć.

Pozycję Thoughta budował zespół The Roots, zmieniający się z płyty na płytę, w dwie dekady zdolny przejść od organicznego hip-hop jazzu na pozycje awangardowe. Ta grupa była i błogosławieństwem, i przekleństwem, bo to, jak gra, zawsze wydawało się ważniejsze od tego, co ma do powiedzenia. Supertalent Tarika Trottera był tu zaledwie elementem składowym.

Ej, nie patrzcie tak, „Cheat Codes” jest naprawdę tak dobre, jak piszę!

Solowa dyskografia artysty mogła natomiast do tej pory nieco rozczarować. Po pierwsze dlatego, że oczekiwania po gościnnych występach były ogromne – facet umiał zaczarować niezależnie od tego, czy to była odpowiedzialna z renesans boom-bapu Griselda, czy Eminem. Po drugie – na publikowanej w latach trylogii „Stream of thought” bity rzadko wychodziły poza poprawność, nawet jeśli Salaam Remi, 9th Wonder czy Sean C to uznane producenckie marki. Rezultatem ich pracy okazywały się dzieła, które szanujesz, ale niekoniecznie z przyjemnością sobie puścisz. A jeżeli do tej pory nie było u ciebie szacunku do Trottera, to cóż, absolutnie bez szans na przekonanie nieprzekonanych, zwerbowanie jakichkolwiek nowych odbiorców.

Tymczasem „Cheat codes” po prostu świetnie się słucha. Na ma ciężaru manifestu i wykładu, ma za to dość melodii, harmonii i efektownego grania słowem, płynie na tyle bezkolizyjnie, by mogła się sprawdzić od razu po wydaniu jako wakacyjna premiera. Nie, nie jedna z tych mdłych na jeden sezon. Oddajmy zresztą głos artyście: Puttin’ swords to umbilical cords to cut ’em short / Translation: vacation is at a last resort.

Ale też „Cheat Codes” nic nie traci, gdy jesień się zbliża, noc wydłuża, słowa zaczynają więcej ważyć i mniej przelatywać mimo uszu. Z najwyższej klasy rapowego rzemiosła wyzierać zaczynają kolejne sensy, zza ładnych, zakurzonych retro-sampli i śpiewanych refrenów wyłania się brudniejszy groove, krwista surowość czy trochę łoskoczącego minimalizmu.

Recenzować umiejętności Thoughta jakoś niezręcznie, bo same się recenzują. Choćby w rewelacyjnym „The darkest part”, w którym raper zaczyna numer od nawiązania do słynnej okładki Theloniousa Monka i wiążę cholernie mocne węzły ze skojarzeń i odniesień. Poranna gwiazda Tariq, urodziłem się, by być nauczycielem – przedstawia się raper w „Aquamarine”, które jest dobrą wizytówką krążka będącego lekcją w terenie i wieczną dygresją zarazem. Artysta podąża tam od Koranu do nauk uniwersyteckich, od deprawacji sensorycznej do ostatecznej synestezji.

Na całym „Cheat codes” autor podróżuje po popkulturze, jakby miał prywatną maszynę czasu, refleksje na temat natury ludzkiej łączy z analizą procesu twórczego, „zatrute poezje” z ulicznymi haiku. Empire, mosque, Fear of God or Balenciaga / Viva to either La Résistance or La Raza – to pojęciowy bałagan, poparty jednak spokojem, doświadczeniem, nieprzypadkowy. Wielu mądrzących się raperów brzmi niczym prenumerujący Reader’s Digest o miesiąc za długo. Black Thought chce dać upust wielotorowości swojego myślenia. To nie są skaczące pchły skojarzeń, bardziej gwiazdozbiory wytyczające kierunki.

Produkcja Danger Mouse’a brzmi z kolei tak, jak gdyby plądrowano skarbnicę czarnego soulu, choć to złudne. Soul jest i czarny, i błękitnooki (to wbrew pozorom muzyczny termin), ale konieczny oddech daje samplowanie białego psychodelicznego, gitarowego grania z lat 60. i 70. Głos i podkłady świetnie pasują barwowo, do tego eteryczna muzyka czyni dosadny styl Thoughta lżejszym. Vibe zawsze jest pierwszy, nie ma tu sałatki z próbek, nie ma konkursu na tę najdziwniejszą, zakusów na ukradzenie show raperowi. Sampel z Gwen McCrae mieli tu wszyscy – od Guru, Lil Wayne’a i Lupe Fiasco po Pyskatego, Ortegę Cartel i Rasmentalism. Po wykorzystany wycinek twórczości Doris & Kelly sięgali producenci 50 Centa i Commona. I co? I nic. Poczucie „już to słyszałem” ustępuje poczuciu, że wszystko jest absolutnie na miejscu.

Akapit należy się gościom. Nieżyjący już MF Doom w „Belize” brzmi na bardzo zmęczonego, ale nie ma złudzeń co do tego, że panowie się z Tarikiem bardzo szanowali i planowali coś zrobić jeszcze za życia. Gdy Thought spotyka się z Conwayem, pada nazwisko Akiry Kurosawy, podsunięty zostaje pod nos obrazek cmentarzyska wymazanych czarnych, którzy płacili okupy, jednocześnie pozując, można poczuć ciarki, zwłaszcza że zredukowany bit tylko temu sprzyja. Po „Strangers” pozostaje wrażenie, że Run The Jewels mogłoby mieć inny skład – materiał El-P i Black Thoughta to byłoby naprawdę coś. A$AP Rocky ma zwrotkę wyjątkowo sprytną, Russ wyjątkowo osobistą, wszyscy pamiętają jednak dobrze, u kogo goszczą.

Po tej bardzo dobrze przyjętej, rewelacyjnie obsadzonej, należycie wyprodukowanej przez renomowanego (patrz Gorillaz, Gnarls Barkley, Beck, Adele) specjalistę płycie nie ma już żadnych powodów, żeby rozważając tytuł GOAT, marginalizować tego fantastycznie dysponowanego typa z The Roots. Nie będzie też nic dziwnego, jeśli „Cheat Codes” będzie rywalizować z Kendrickiem o najwyższe laury. Ta płyta musiała się wydarzyć, dobrze, że to się w końcu stało.