Przesłuchaliśmy polski rap i… mam kilka wniosków

Wczoraj ukazał się w Audiotece ostatni, trzydziesty odcinek podcastu „Od Kimona do Maty – historia polskiego rapu”. Jako współtwórca nie będę go oceniać, to zostawiam Wam, ale skoro przesłuchaliśmy z tej okazji z Kajetanem Szewczykiem ponad 120 płyt, przeczytaliśmy wszystko to, co dało się o nich przeczytać łowiąc archiwalne źródła, a ja do tego dopytałem ponad trzydzieścioro gości, to pozwolę sobie na posłowie.

„Od Kimona do Maty” żegnało się dyskusją o… oczywiście Macie. Ale także nominowanym do Paszportu Polityki Szczylu, OIO i Barto Katcie.

Dlaczego podchodząc do rodzimego rapu powinniśmy zaczynać od „ejtisów”, w których go jeszcze nie było? Czemu cofnął się w rozwoju gdzieś w połowie lat 90.? Z jakiego powodu nie rozwijał się na terenie kraju równomiernie? Kto jest najważniejszym polskim raperem i który utwór definiuje hiphopową „prawdziwą szkołę”? W jakiej kondycji są branżowe media? Odpowiedzi na wszystkie pytania poniżej.

Polski rap w latach 90. nie zaczynał wcale od zera

Ta muzyka nie mogła w kraju nad Wisłą naturalnie wypączkować, bo nie miała z czego. Nie było tu ani nowojorskiej struktury etnicznej, ani analogicznych warunków życia i rozwoju, a o ile termin „Polish funk” sprawdził się znakomicie jako tytuł serii dźwiękowych wykopalisk didżejów z Soul Service, to wiemy przecież, że to okruchy pozbierane po innych gatunkach.

Żelazna kurtyna działała, ale – zwłaszcza w latach 80., kiedy państwo miało większe problemy – trudno mówić o jej szczelności. Paweł „Kelner” Rozwadowski, ten od Deutera (a potem tworzonego z Robertem Brylewskim duetu Max i Kelner) rapem zaraził się w Berlinie. Rafałowi Księżykowi mówił że o tym, że dużo słuchał takiej muzyki i że w 1983 roku wszystkie prywatki odbywały się przy przywiezionej z Niemiec składance Grandmaster Flash & The Furious Five. Od 1986 roku Rozwadowski prowadził w warszawskich Hybrydach cykliczną imprezę „Rap Club”. Odwiedził ją sam DJ Volt, znany głównie jako DJ 600V.

Kazik Staszewski przyznaje, że pierwszy rap słyszał jesienią 1982. Byli to Whodini, aczkolwiek jego kolega ściągnął też Grandmaster Flasha i Sugarhill Gang. Miód na moje uszy, najwyższa forma uznania. W muzyce mniej szukałem melodii, najważniejszy zawsze był groove – przyznawał Kazik, oczywiście Księżykowi. Próbował wprowadzić trochę rapu do Kultu, z tym, że opór materii był za silny.

Franek Kimono mógł być żartem, ale jego twórcy wiedzieli kto to didżej, co to breakdance, jak ustawić loop bębnowy albo używać samplera Akai. Zasłuchiwał się tym na przykład małoletni Sokół, Lenartowicz z Kalinowskim pisali o Andrzeju Korzyńskim (współtwórcy Franka), że kładł podwaliny pod rodzime brzmienie disco czy hip-hopu, jego dzieła wychodziły w samplach każdej epoki – u Ośki, u Siwersa, u Steeza.

Można się uśmiechnąć, gdy Grzegorz Skawiński (Kombi) mówi po latach o fascynowaniu się Grandmaster Flashem, a Wojciech Waglewski zbywa dziennikarza pytającego o rapowanie i skreczowanie na „Małym Wu Wu” krótkim: Płyta musiała być dynamiczna, miałem w domu dwóch dorastających chłopców. Fakt faktem, „Skawa” grał na gitarze u Liroya, a Wagiel – u Kazika, na kluczowych dla początku naszego rapu płytach. „Spalam się” Staszewskiego i „Tehno Terror” Maxa i Kelnera są ważne, zaś ich rodowód sięga Polski lat 80.

Rafał Księżyk, gość pierwszego odcinka „Od Kimona do Maty”, pisze w „Dzikiej Rzeczy” o wielu artystach. Ale to płyta „Tehno Terror” Maxa i Kelnera zasługuje na szczególną uwagę, bo słuchacz hiphopowy nigdy jej nie docenił.

Etos Do It Yourself to był miecz obosieczny

Nie chcę niczego ujmować nagraniom Trials-X, 3H, wszystkim zaczynającym na wczesnych bitach Volta. Chęć robienia muzyki własnej, niczego nie zawdzięczającej naszym wcześniejszym pokoleniom, jest oczywista, a hip-hop musiał rosnąć oddolnie, na gruncie pełnego zrozumienia jego reguł. W końcu Kazik przyznawał, że nagrywał PIOSENKI podyktowane innym etosem, zmienił tylko narzędzia, a Kelner w rozmowie z Vieniem zgodził się z tym, że tak właściwie to nie rapował.

Wrażenie tworzenia czegoś z niczego było u pionierów szczere, ja na przykład w latach 90. nie miałem pojęcia co to Deuter czy Max i Kelner. Słyszałem, że się Big Cyc nabija się z żeniącego ostre riffowanie z nawijaniem nu-metalu czy potem psycho rapu. Franka Kimono się słuchało, do głowy jednak by mi nie przyszło nazywanie go „pierwszym polskim raperem”. To dobra historia, dobry PR, cudzysłów jest jednak niezbędny.

Problem w tym, że zachowując pełen szacunek dla podejmowanych działań i zrozumienie dla okoliczności, nie wyobrażam sobie słuchania pionierskiego, podziemnego hip-hopu bez sentymentu i dla przyjemności. Jeśli specjalista od dźwięku zaingeruje po latach w źródłowy materiał (jak DJ Eprom w album Trials-X), to jeszcze pół biedy, ale… Wszystko to koślawe, kwadratowe, naiwne, paskudnie brzmiące. Nawet ze „Skandalem” Molesty mam duży problem. Tymczasem groove „Korrby” z „Alboomu” Liroya buja mnie do dziś, „Bagdad” Kazika ze „Spalam się” do teraz skutecznie podnosi ciśnienie, teatralna, jakby wyłaniająca się prosto z krypty „Moja Obawa” z „Księgi tajemniczej” Kalibra 44 nadal pozostawia oszołomionym. I zawsze to rezultat pracy nieprzypadkowych ludzi, nie tylko gwiazdy, której ksywka krzyczy z okładki.

Ojciec jednego z chłopaków z Thinkadelic był znanym jazzmanem, wirtuozem klawiszy? Całe szczęście dla ich materiału, gdzie są ambicje możliwie profesjonalnego nagrywania i po prostu dużo muzyki w muzyce. Ojciec Emade i Fisza był rockmanem i w muzykę synów się akurat nie wtrącał, dróg na skróty w tych karierach nie było. Niemniej świetnie, że jego synowie mogli za młodu doświadczać na żywo Armii, paradować w heavymetalowych ciuchach gdzieś w Kolonii przy okazji koncerty VooVoo, nasiąkać wszystkim tym, co działo się np. na „Małym Wu Wu”. Ich obycie na początku muzycznej przygody okazało się bezcenne, błyskawicznie zaprocentowało.

Żeby robić dobry hip-hop musisz być SAMOUKIEM, najlepsze płyty były nagrywane w domowych lub piwnicznych studiach ich autorów – pisał Volt w felietonie dla „Klanu” i tak jak rozmowa do podcastu to był dla mnie sam zaszczyt, a Sebastian przez lata był CEO polskiego rapu, tak trudno dziś odbierać te słowa inaczej niż w kategoriach racjonalizacji czy usprawiedliwiania się. Debiutu Wzgórza Ya-Pa-3 słucha się dziś całkiem nieźle, o ile nie wsłuchiwać się w teksty bądź potraktować je z gigantycznym, może wręcz protekcjonalnym przymrużeniem oka. I nie oszukujmy się basy Maria Matyska, realizacja Andrzeja Staszyńskiego i Alika Dzikiego, mastering Piwkowskiego i remastering Janowskiego mają na to duży wpływ. Drugiej płyty Kielczan słucha się dobrze, bo panowie nauczyli się już trochę rapować, hiphop jest wzięty w – nie wiem w jakim stopniu zamierzony – acid jazzowy i trip-hopowy nawias, do tego dochodzą Andrzej Rajski i Michał Pastuszka, znani ze współpracy z Włodkiem Kiniorskim. Są dobrymi muzykami i pomogli nam poskładać nasze pomysły – tłumaczył Zajka. Całe szczęście.

Numer „Hip Hop”, ozdoba krążka „Centrum”, to kwintesencja tego, co powinniśmy nazywać „prawdziwą szkołą”. To jeden z najlepszych utworów w polskim rapie lat 90.

Rapowa Polska dwóch prędkości

„Od Kimona do Maty” szło chronologicznie, choć scena warszawska, wielkopolska, śląska i wrocławska dorobiła się własnych odcinków. Dlaczego tylko one? Kear w niedawnym dokumencie o Looneyu nazwał Deluks pierwszym hip-hopowym zespołem w Trójmieście, tylko kiedy w 2000 roku podziemnie ukazywał się „Przedsmak”, kieleckie Wzgórze Ya-Pa-3 właśnie wydawało piątą płytę (sic!). Dopiero gdy Kaliber 44 uderzał trzecim albumem, w Białymstoku puszczono w obieg formacyjne „RDR P.R.O.F.” Ten Składu. To bardziej federacja niż grupa, która na tej właśnie kasecie dość późno udokumentowała prekursorską twórczość. Lu (rapowy pionier z istniejącego ponoć już w 1992 roku składu Proffesory, później znany jako Lukasyno), Dejot (jeden z pierwszych hiphopowych didżejów w mieście, producent m.in. grupy WNB), a także Bober, Tazer, Szarny i Snuchwila tworzyli rap dość nieporadny na tle tego, co działo się na w centrum, na zachodzie czy południu, ale jednak ujmujący – odnotowywała „Antologia Polskiego Rapu”. Zeus, jeden z najlepszych łódzkich mistrzów ceremonii w historii, wydał oficjalny debiut… na dziesięciolecie twórczości! W Warszawie skrajnie surowe składy pokroju WSP czy TZWM wydawały – zachowując wszelkie proporcje – niemal od ręki. To musiało powodować w pełni uzasadnioną frustrację.

Rapowa Polska dwóch prędkości? Nie inaczej. Co o tym decydowało? Na pewno lokalne sceny musiały mieć bardzo silnych prowodyrów, vide Peja i Gural w Wielkopolsce, ekscytować swoją odrębnością jak przedstawiane na składankach Śląsk i Zagłębie. W Poznaniu czuć było jednak ogromne przyspieszenie, gdy zaczęło działać tam rzutkie (może aż nazbyt) UMC. Wrocław nie odegrałby takiej roli jako ośrodek hip-hopu alternatywnego, gdyby nie Blend Records. Warszawa skorzystała na konflikcie i rywalizacji Krzysztofa Kozaka i Arkadiusza Delisia – katalogi RRX i T1 Teraz puchły, a gdzie dwóch się biło, tam zaczął zwyciężać Tytus z Asfalt Records oraz raperzy biorący sprawy w swoje (choć nie tylko) ręce (Prosto).

Bez tej dwójki, bez Slums Attack i bez Killaz Group, nie sposób mówić o scenie wielkopolskiej. Zwłaszcza, że ich konflikt nią trząsł. Szkoda, że do podcastu udało się zaprosić tylko Gurala (po prawej)

Najlepszy polski raper? Do sześciu razy sztuka

Spór o rapera wszech czasów rozpala scenę w każdym kraju. W Polsce wskazałbym na Gurala, bo to optymalna wypadkowa amerykańskiej zgoła charyzmy i tamtejszych umiejętności, z zaangażowaniem, równą dyskografią, odwagą wypowiadania się zgodnie z sumieniem kosztem zawsze niedobrej sprzedażowo polaryzacji odbiorców. Ale przeanalizowanie rozpiski „Od Kimona do Maty” mówi jasno – Sokół!

Narrator Wojtek pojawia się aż sześć razy – pierwszy raz z hardkorowym Zip Składem, drugi raz z WWO i drugą, odhermetyzowującą scenę uliczną płytą zespołu, trzeci raz z nowoczesnym TPWC w czasach wielkiej rapowej smuty. Numer cztery i pięć to płyty z Marysią Starostą – Hłasko, Smarzowski i Pielewin w jednym, a do tego pakiet brzmień i współprac dla innych niedostępny. Szósta obecność to „Wojtek Sokół” – prawdopodobnie najlepsza płyta w historii polskiego rapu, mistrzowsko łącząca publicystykę z autobiografią, uliczne z komercyjnym, stare z nowym. Z wielkim wyczuciem obsadzona rapowo i producencko.

Sokół zapisał się w absolutnie każdym rozdziale polskiego rapu. I szczerze mówiąc, ostatnia płyta „NIC” też mogłaby się znaleźć w tym zestawieniu, bo w 2021 niewiele było tak dużych wydarzeń jak jej premiera. Ale – jak sam rymuje u Janka-RapowanieKlucze oddajcie któremuś z młodszych chłopaków / Mi został wytrych, rak i łom ze starych czasów

Ze starych czasów został Sokołowi wytrych, rak, łom i błysk w oku. W „Od Kimona do Maty” nie mówił o przeszłości, opowiadał o roku 2019, w którym wydał potrójnie platynowy, solowy debiut

Branżowe media bez sław i bez autorefleksji

Jeżeli chcesz na bieżąco czytać o metalowych płytach, które wyszły, to możesz sięgnąć po papierowy magazyn, są odpowiednie portale czy podcasty. Rap nie jest ani trochę tak hermetyczny, wykręca niesamowite liczby, ale obsługujące go media nastawione są raczej na monetyzowanie koperkowych afer czy referowanie social media rapowych celebrytów. Gdy tknie je ambicja, zwykle dostają za to po łapach, bo odbiorca, który mógłby poczytać czy posłuchać ze zrozumieniem, jest już gdzie indziej. Panuje przekonanie, że treści są zawoalowaną, opłaconą promocją albo są szkolne, pisane po godzinach tak, jak odrabia się pracę domową – bez entuzjazmu i przekonania, że ktoś ma to czytać z przyjemnością. Próbuję sobie przypomnieć ważny tekst o nowym rapie, który w „Od Kimona do Maty” pełniłby rolę trampoliny. Taki, który połączy nieoczywiste tropy, da kontekst, dojdzie do ciekawych, pogłębionych wniosków bez niepotrzebnych generalizacji i hiperboli, a do tego będzie się świetnie czytać – do głowy przychodzą mi tylko „Chamy i psychopaci” Piotra Kowalczyka w Dwutygodniku, perła na tle szkolnych wypracowań w sieci i płytkich wyliczanek w dziennikach i tygodnikach. Swoją drogą Dwutygodnik nie uczestniczy w wyścigu o zasięgi, a Kowalczyk nie jest z rapowej branży, jest z zewnątrz. Tak jakby polski rap był niezdolny do medialnej autorefleksji.

Z drugiej strony są raperzy przekonani, że nic mediom nie zawdzięczają i do niczego ich nie potrzebują. Często słusznie, niemniej to parodia, gdy do do dyskusji o „Evil Twin” Guziora przygotowujesz się z tego, co raczy wydukać grając na konsoli, a Gedza odnośnie do „Bohemy” cytujesz z wywiadu, którego udzielił na szybko złapany na koncercie. Bedoes nie opowiada o tym, co nagrał. Opowiada „Vogue” jak pielęgnuje ciało. Quebonafide nie udziela dużego wywiadu branżowym dziennikarzom. Idzie do Kuby Wojewódzkiego, który merytorycznie o muzyce już nie pogada. W tym roku kończy 60. lat i siłą rzeczy niespecjalnie się w niej rozeznaje. Z Youtube’a straszą clickbaity TVN – Otsochodzi agresywnie do Wojewódzkiego: „Co się patrzysz ?!” albo Oki zaskoczył Wojewódzkiego swoim gestem! Trzeba przyznać, że jedno i drugie wyświetleń ma ponad milion. Czy z tej drogi jest jeszcze odwrót?

Od lewej J. Tiger (z Trials-X), Numer Raz (kiedyś MC Bob) i Oliwka (nie Brazil). Wtedy media nie były zainteresowane hip-hopem (fot. z facebookowego fanpage’a zespołu)