Demakijaż

Mam wrażenie, że im mniej rapu w rapie, tym większa szansa, że zainteresują się tym media zewnętrzne. Bycie dobrym w swoim fachu nie popłaca, może nawet przeszkadza. Ale jak jesteś pisarką, która chce sobie koślawo ponawijać, artystą wizualnym ukąszonym przez dawny sentyment, aktorem szukającym odrobiny prawdy na własny temat – no to wtedy sytuacja się zmienia. A poza tym im mniej rapowe wydawnictwo, mniej rapowy producent, tym lepiej, tym więcej pochwał będzie.

Przykro mi, Berson nie jest artystą alternatywnym. Nie będzie też recytować konstytucji w wywiadzie, którego zresztą i tak nikt z nim nie zrobi. Nie trzyma wysokich standardów poprawności politycznej. Szwenda się w dresie pośród monumentalnych klocków warszawskiego śródmieścia, je smażone, pali zielone, rzadko się uśmiecha. Wstydzą się wasze matki i ciotki – rapuje jak zawsze bez grama poezji. Ale rapuje bardzo dobrze, tubalnym głosem, ze świetnym wyczuciem rytmu, w relacji z bitem i prędzej mówiąc za mało niż za dużo. Chwała mu.

Premiera „Berry’ego” nie była dużym wydarzeniem i chyba nie miała być. Znowu dziesięć numerów spiętych ni to w EP-kę, ni to w album z fosforyzująco zieloną okładką. Część z nich eksploatowana singlowo, wszystkie produkowane przez Atutowego, jak poprzednio. Dominującą estetyką jest drill. Gościnnie mamy Palucha, który jest typowym Paluchem, Hadesa, który jest typowym Hadesem, i Hałastrę, która zdolna jest jeszcze wnieść trochę świeżości i nieprzewidywalności.

Atut rok po roku wygrywa producenckie plebiscyty i słysząc, jak wiele robi, żeby z natury monotonny i powtarzalny drill taki nie był, idzie to zrozumieć. „Pasterz” czy „Tulipany” stanowią jeszcze bardzo dobrze zrealizowany standard, ponurą i rzewną muzykę ulic. Ale „Nazario” to hitowy blend drillu z reggeatonem, „Sos” jest drill-hopowy, „Diamenty” pchnięte w południową Amerykę i w pop. Świetne „Komu zależy”, automotywator w duchu starego Weny, ma mechaniczny, fabryczny sznyt, „Big Mak” rozciągnięty przez cały numer, nieprzypadkowy sampel wokalny i posmak egzotyki.

Moim faworytem są „Rolki”, hip-hop na bębnach mocnych, choć nieco przymulonych, pojechany wokalem stylizowanym na zmęczony, z adekwatnym, sprawnym skreczem Phunk’illa. Super wyszło „Na Bary”, bo jest w tym tempo, lekkość, jest urozmaicenie flow, a tytuł recenzji wziął się z wersu gościnnego Hałastry: Widzę na pacjentach stres tu, to demakijaż / ty potrzebujesz oddechu jak kulturysta, się nie napinaj.

I to jest najlepsze w samym Bersonie, bo lont ma krótki, a jednak się nie napina – na liryzm i egzaltację, na redukcję do puenty rodem z agencji reklamowych, na cokolwiek. „Berry” bazuje na świetnej chemii na linii raper-producent, ale też na zwyczajności i charyzmie tego pierwszego.

Rap, który średnio się cytuje, za to bardzo dobrze się go słucha, własny, bez żadnych fajerwerków? Tak właśnie. Niewiele w tym zagadnieniu w tym roku lepszego.