Wszystko wolno (playlista)

Ja nie lubje szypko, ja lubie wolmo – przyznała niegdyś Flubbershy, bohaterka niosącego się przez internet miniserialu animowanego „Kuce z Bronksu”. Wypowiedź weszła do młodego języka, a ja łapię się jej na samym początku, bo to jest właśnie to, co mam do powiedzenia polskiemu rapowi. Stary, zwolnij, licytacja na to, kto nawinie najszybciej, dawno temu się skończyła – gdzieś w erze, kiedy Eminem bywał jeszcze zabawny. Wystarczy, że świat pędzi tak, że nadążyć nie sposób. Daj mi spokój.

Teraz, gdy rap dziwnieje, bywa bardziej dekadencki niż motywujący, tempo jest redukowane, ale kiedyś była to nad Wisłą ekstrawagancja. Młodzi, kiedy zauważyli, że są słuchani i potrzebni, farszem nabijali cukinie (jeśli bit byłby cukinią), regułą w utworze było 48 dobrze skompresowanych, wystrzeliwanych jak naboje wersów. Wolno nawija się zresztą najtrudniej, nic nie maskuje braku wyczucia rytmu, wokalnego obycia.

Kiedy raper pędził z bitem na złamanie karku (i na pohybel policji, dzielnicowym oraz kontrolerom biletów), granie na swoich regułach, zwolnienie obrotów było niemal odwagą. „Przyjdź na chwilę” ze „Świeżego materiału” Waco odstawało. Gospodarz nie tylko zaprosił na uliczną, wydawaną nakładem Prosto płytę przedstawicieli mało groźnej „prawdziwej szkoły” – Dizkreta i Pezeta – ale też sam zaśpiewał. Prawdziwy funk soul brother w świecie ulicznych wojowników. Słowa szacunku i dyplom pioniera niskich obrotów należą się też Numerowi Raz, bo „zawsze spoko” i z wrodzonym luzem był już na początku szalonych lat 90. Nagrana razem z SiStars „Chwila” otworzyła właściwie nowy rozdział w miejskiej muzyce. Czarniej jeszcze nie było.

Vibe poszedł na południowy zachód. Tymon, Jot, Roszja, potem Bleiz – ekipa z Miasta Stu Mostów była najlepsza w funkowaniu, również tym niespiesznym. Dlatego każdy dostał w zestawieniu po piosence. Nie mogło zabraknąć opolan z Dinala wraz z Łodzianką Lilu, bo z tym klaskaniem w dłonie i czuciem muzyki utwór „Ty” to była Ameryka. A po zasianiu przyszły żniwa. Kuba Knap i Szczyl byli odpowiednio jak syn i wnuk wspomnianego Numera, a Ryfa Ri na rewelacyjnej wrocławskiej produkcji Panamy imponowała feelingiem. asthma na tegorocznej płycie pokazuje, że Polska nie jest już krajem dla ludzi z białym uchem, zwalnia z ogromnym wyczuciem, a jak ma przy boku Soulpete’a i Mięthę jak w „Gizmo”, to już w ogóle. Rzeszowianin Eskaubei z kwartetem Tomka Nowaka w ostentacyjnie literackim, ostentacyjnie jazzowym „Nic na pewno” (gościnnie Proceente) był tak odważny jak Waco 20 lat wcześniej. Tylko zderzył się nie z betonem w ludzkich głowach, a z rynkiem – niby wolnym, niemniej umiarkowanie.

Trzeba wrócić do Warszawy. Za rap wzięło się tam sporo ludzi, których wrażliwość nie mieściła się w ramach gatunku. Nie chcę ciskać w twórców słowami pokroju „intelektualizm” i „wyrafinowanie”, bo to dziś jak pocałunek śmierci, ale słychać było, że Fisz, Flexxipy (Ten Typ Mes i Emil Blef), Eldo, Duże Pe, Mały Esz Esz (z Szybkiego Szmalu), Igorilla z Mamą Selitą pragną więcej. Usłyszymy u nich trip-hop, jazz, gitary, usłyszymy poezję i koncepty, usłyszymy też, że ewidentnie wychowali się na muzyce obozu Native Tongues, pulsującej we własnym, nieforsowanym tempie.

Od lat 10. zaczęło się prawdziwe szaleństwo. Polacy regowali i na „808 & Heartbreaks” Kanyego Westa, i na A$AP Rocky’ego, i na Lil Peepa. Rozlał się słodki cloud rap (patrz „Żadnych zmartwień” Quebonafide i spółki, „Nie ma szans” Knapa, „Podpalamy noc” Spinache’a), smutny emo-rap („Reset :(” Młodego Yerby), bywało skrajnie piosenkowo (tyleż słaby rapowo, co opatrzony świetną melodią „Jazz” Przyłuca i VBS’a). A potem zrobiło się gęściej, bardziej narkotycznie, wręcz niebezpiecznie, co wiąże się również z tym, że raperzy pokroju Włodiego mieli szansę trafić na producentów pokroju 1988, gościa całego z lo-fi, psychodeli i lat 90. Spektrum jest szerokie. „Zakas” Guziora to hymn hibernacji i odrętwienia, niemniej „Złe miejsce” Hedory to jadowity, antysystemowy numer. Podany tak, żeby nic nie uciekło, nie zostawiło wątpliwości. Żadnego mamrotania.

Obecnie czuć alternatywny przechył. I czuć, że wolno. Wolno wszystko. Nikomu nie musisz udowadniać, tylko sobie – przekonuje Marceli Bober w kleistym „Sam” (stworzony z eemzetem i Wują HZG). Rówieśnicy zakładają już ciepłe kapcie, a ja powoli tańczę – stwierdza Litost z Madą w „Czerwonej trawie: Bajzlu”. Słuchaj tego do kawy i porannych śniadań, kiedy nie widać nieba, kiedy za oknem pada, zachęca łodzianin Szyty, mężczyzna pracujący, który żadnej sztuki się nie boi, w „Bez tytułu”. Krzaquu (ze wspomnianym Marcelim gościnnie) apeluje w debiutującym 20 godzin temu „Co paplasz” o ciszę, bo świat wypadł mu z rąk. Muzyka nie naciera, nie osacza, nie popisuje się i nie poddaje presji. Zostawia czas i miejsce, żeby powierzyć się muzyce i nad tym zastanowić. Zaprasza do powrotu.

(Otwierające zdjęcie to Numer Raz, foto z oficjalnego profilu FB)

WSZYSTKIE OPISYWANE UTWORY (I WIĘCEJ) TUTAJ: