Mroczne człowieczeństwo (recenzja)

Rapową płytę można zacząć różnie. Wrześniowi królowie sprzedaży mają tę świadomość. Na przykład Kizo rozpoczyna album, bardzo trafnie nazwany „Patocelebryta”, megalomańskim utworem „Patryk I Waza”, w którym obwieszcza bezceremonialnie: Lubię hajsu siatkę i sportową torbę / miałeś puścić Blika, a dostałeś w mordę. Z kolei Mata, w mesjanistycznym widzie na starcie krążka „<33”, stwierdza: Nie chcę życia, w którym umrę.

Cóż, jego dopiero czeka rozczarowanie, słuchacze rozczarowani są już. Tymczasem w podziemiu, świecie nieskończenie mniejszego ego i dramatycznie mniejszych budżetów, nagrywający ponad dwie dekady Mroku wita się z grupką fanów niebanalną refleksją na temat wiary, porównywanej przez niego do babcinego swetra w sosenkę i rapera Guru śpiewającego z Elvisem Presleyem.

Przy cudzej furze, z pożyczonym złotem na zdjęciach? W modnym klubie, z kontuarem całym w proszku? To nie Mroku.

„Drobne zgrzyty”, szykowane jako dzieło życia niezauważanego w głównym nurcie weterana, to płyta niezwykła. Nie pamiętam, żeby ktoś zwracał uwagę na mlecze, patrząc przez okna wlokącego się PKS. Pokusił się o narrację z punktu widzenia starego domu i wsłuchał w ryk cielęcia idącego na rzeź. Wyprowadził w jednej piosence z zapyziałego PGR do tolkienowskiej Góry Przeznaczenia. Rzucił wyzwanie dyszącemu miastu niczym Eugeniusz Rastigniac, siejąc przy tym hiphopowymi nawiązaniami. Odniósł się do rosnącej ceny węgla i zauważył, że lont się kurczy / to ruski rząd daje żołd za mord Buczy.

Świat Mroka jest złożony, niezmierzony. A on po prostu pamięta o ludziach. O tych, którzy zbierają złom, hodują wielkie marzenia w małych miejscowościach, walczą w pocie czoła o swoje związki, nie są w stanie sprostać lansowanym kanonom piękna, przechodzą własne hiobowe próby. Na SOR-ze osiem godzin, boże! Gorzej, z gardła piana / Doktorze, kiedy to badanie? Mama nie jadła od rana / Piękny dzień, śmiać się w barze i szamać / W letnim skwarze, gnać przez plaże, opalać / Uchylić szyby, w aucie włączyć letnią nutę / Nie przejmować miły, że mamie żyły miękną kłute / A na korytarzu wystawili jak cyrkową trupę / Mijają jak rozlewa zupę, robi kupę… super – rymuje gospodarz w „Sprawach codziennych”, przepracowując śmierć mamy. Te wersy szokują, bo… zapomnieliśmy, że hip-hop może taki być.

Raper pilnuje na płycie podwójnego rymu, nie wytraca przy tym powieściowego rozmachu i podskórnego impetu narracji. Słownictwo miewa ostentacyjnie bogate, choć nigdy nie brzmi to jak popisówa kompleksiarza, bardziej jak szacunek do siebie i odbiorców, chęć nakarmienia ich głów pełnowartościowo. „Annapurna”, „Miasto do spalenia” i znakomite, nafaszerowane diagnozami oraz szczegółami „Drobne zgrzyty” to alegorie, niemniej nieoczywiste, zniuansowane, do pointerpretowania. Tak jak „Pan zemsta” jest typowym rapem bitewnym, a „Zły Mikołaj” typowym kawałkiem autobiograficznym, tak twórca znajduje oryginalną formę dla tych klisz, zaś pomysł realizuje konsekwentnie, z przekonaniem.

Szacunek udaje się zdobyć, autor na niego bez wątpienia zasługuje. Ambicją, benedyktyńską pracą, kompasem moralnym. O zachwycie mówić jednak nie sposób. 73 minuty i 20 utworów to zdecydowanie za dużo. Do jednego wora trafia ekshibicjonizm, publicystyka i poezja, cyberpunk, fantasy i humanistyczny reportaż. To się nie klei w kontekście albumu, bywa też, że nie klei się w ramach jednego utworu, „Psy-choterapia” ewoluuje dziwnie, zostawiając tytułowe czworonogi same sobie, przywiązane do pierwszej części kawałka. Wszystko, co wiąże się z gośćmi – poza Gresem, bliskim zapraszającego w podejściu do słowa w dwóch świetnych utworach – okazuje się spudłowane, rozsadza album. „Post” ma fajny bit, dobry refren, tylko jest niestety seksistowski. Baba papla, baba jest w kuchni przy kotlecie, dajmy spokój. „Nogi, brzuch, głowa” rujnuje amatorski rap Ema z rymowaniem „koza / brzoza” i „klucha / wy…a”.

Niestety produkcja również rozczarowuje. Bywa klasyczna, wyważona i nośna jak w „Zaginonym lądzie”, ale zdarza się jej wpadać w błahy easy listening, a co gorsza, straszyć zmulonym, zbitym w soniczną papę brzmieniem. Mroku broni się w muzyce instrumentalnej, gdy jednak dorzuca wokal, to realizacyjnie siada. Wszystkie partie śpiewane wydają się słabo zmiksowane, odstają od kompozycji. Bębny za często zdychają pod spodem. Taki „Klan BlaBla” nie nadaje się do słuchania, tak jest chaotyczny, ściśnięty, niedostatecznie wyrazisty. Kompozycyjny zamysł wydaje się dobry, szwankuje wykonanie, prezentuje się to jak lo-fi wcale jako lo-fi nieplanowane. Nie da się ukryć, chciałoby się posłuchać Mroka na podkładach lepiej muzycznie zorganizowanych, bardziej oddychających. On sam mógłby poluzować gorset formy, bo własne sformułowanie „przerzucam rymy jak gnój widłami” jest aż zbyt adekwatne, to pańszczyzna rymu. Mógłby porozdzielać całą pulę idei na mniejsze, spójniejsze wydawnictwa.

Czy zatem w ostatecznym rozrachunku warto poświęcić czas? Oczywiście, nawet jeśli rzeczywiście będzie to czas poświęcony, bo rapera trzeba rozgryzać sumiennie, cierpliwie, wiele razy, a czasy nie sprzyjają. Przede wszystkim Mroku należy do grona oryginałów pokroju Skorupa, Łony czy Vixena. Nie ma swoich odpowiedników. Do tego to, ile waży u niego słowo, cała ta powaga w podejściu do hip-hopu, nasuwa na myśl Bisza, Hansa, Lukasyno. To jest muzyka, która mogłaby zainteresować od dawna obrażonych na gatunek 40-latków – zarówno za sprawą podejścia, jak i puli tematów czy sposobów rozpracowania ich. Wreszcie „Drobne zgrzyty” splatają wiele wątków z dyskografii Mroka w jeden supełek. Zbyt dużo, o czym było przed chwilą, jednak jeśli ktoś oczekuje tak wnikliwego resume, to może śmiało atakować bez zgłębiania tego, co wcześniej.

2023 – zatrzęsie się ziemia / wyjdą czerwie… za dużo melanżu ma scena – prognozuje sam zainteresowany. Póki co mamy powódź bzdur, woda leje się bez końca i jeszcze każą podziwiać, że to Evian. Grube ryby wpadają we własne sieci. Mroku, filetuj i smaż, jak nawijasz – na oleju upuszczonym z własnego samochodu. Rapową karierę można skończyć różnie i dobrze by było, żeby ten artysta nie zrobił tego „Drobnymi zgrzytami”. Nie słucha się go łatwo, zawsze jednak z przeświadczeniem, że dobrze, że tu jest, że stoi w tym polu kukurydzy z psem przy nodze, popija kawę i patrzy.