W Białej nadal trzeszczy

Zastanawiałem się, z kim może kojarzyć się szerzej trochę ponad 50-tysięczna Biała Podlaska. Starszym pokoleniom pewnie z Bogusławem Kaczyńskim i Czesławem Nowickim, zasłużonymi, pamiętanymi z telewizji absolwentami dawnej Akademii Bialskiej (dziś I Liceum Ogólnokształcące im. Józefa Ignacego Kraszewskiego, czyli „Kraszak”). Młodszym z reprezentacyjnym piłkarzem Sebastianem Szymańskim oraz śpiewającą aktorką Kasią Sawczuk. I to by było chyba na tyle.

Oczywiście, do wyobraźni przemawiają związani z miastem Radziwiłłowie – to ci najbardziej anegdotyczni, z barwnymi przydomkami, takimi jak Sierotka, Rybeńko czy Panie Kochanku. Do 1864 r., a więc do czasu powstania styczniowego, Biała miała w nazwie Radziwiłłowska i do dziś najlepiej chodzi się po miasteczku śladami rodu, ulicami, które Panie Kochanku według legendy kazał wysypać solą, żeby móc jeździć po nich saniami w lecie.

Tak poza tym Biała błyszczy jedynie momentami – odnowionym dworcem kolejowym, parkiem edukacyjnym z pomostem w koronach drzew bez koron drzew i bez widoku, za to z miejscem, gdzie naprawisz rower, podładujesz telefon i nabierzesz wody. Głównie jednak straszy – niszczejącymi drewnianymi ruderami, betonowymi klocami, zalewem kostki brukowej, szyldozą, pomnikozą, kebabozą, dworcem autobusowym sprzed dekad, z którego z powodu braku konkurencji jeździ się drogo i w niewiele miejsc, za to można dojechać do białoruskiego Brześcia (o ile ciągnący się kilometrami sznur tirów cię nie wystraszy, o samej Białorusi nie mówiąc).

Gdyby nie szlak warszawsko-brzeski, historia Białej toczyłaby się zupełnie inaczej, niemniej to inny temat. Ważne, że w bezpośrednim sąsiedztwie XVI-wiecznej, sięgającej czasów „Sierotki” zabudowy, gmachu Kraszaka (wchłonął szpital) i kościoła pw. Świętej Anny (powstałego na miejscu wypalonego zboru protestanckiego) czeka miła niespodzianka. Wystarczy skręcić z Warszawskiej w bramę, minąć popalających uczniów i trafiamy w świat dobrej muzyki, o której jest w dodatku z kim porozmawiać. Dzieje sklepu płytowego Trzaski powiązane były bowiem z bialskim zespołem Tubas Składowski. Na debiucie sprzed dekady był on hiphopowym live bandem („Przecież to jedna z najlepszych polskich płyt 2014 roku. Nie tylko w swojej kategorii, ale w ogóle” – pisał Dawid Bartkowski na blogu goodkid.pl), potem zaś formacją bardziej eklektyczną, współpracującą m.in. z Tomkiem Nowakiem, Rasem, Hubertem Tasem oraz Igorillą i rozwiązaną niestety w styczniu 2017 r., niedługo po premierze drugiej płyty zatytułowanej „Nocny”.

W lewo skręcać nie wolno, ale w prawo trzeba. Inaczej nie dojdziesz do Trzasków.

W zasadzie funkcję łącznika w Tubasie pełnił nie sklep, a knajpka Jazzanova, której byłem właścicielem. Tam robiliśmy jamy i opierając się na części spośród zaglądających muzyków, zmontowaliśmy zespół – uściśla Dominik „Domek” Masalski, lider i jeden z dwóch raperów w sześcioosobowym, grającym od 2010 r. składzie. Środowisku winylowemu „Domek” powie raczej niewiele, ale Pan Tubas jest w nim znany doskonale.

– Wydaje mi się jednak, że winyl przedarł się do kultury popularnej za sprawą hip-hopu i tutaj znalazłbym wspólny mianownik pomiędzy Tubasem a Trzaskami. Hip-hop jako kultura, dogrzebywanie się do sampli i ten nasz „sos”, który zamienił się w zaufanie i przyjaźń, dzięki czemu sprawił, że pomimo rozpadu zespołu cały czas funkcjonujemy w podobnej przestrzeni mentalnej, jak i fizycznej, bo trzech członków Tubasa i nasz menedżer pracują w obrębie 20 m kw. sklepu wraz z przynależącymi pomieszczeniami – uzupełnia Dominik.

Zaczynał ze wspólnikiem Felestem (niegdyś lokalny producent, potem wspomniany przez Tubasa menedżer zespołu, do tego wszystkiego jeszcze recenzent udzielający się w swoim czasie na łamach Soulbowl pod pseudonimem efdote) w 2016 r. w Karmie, restauracji wegetariańskiej swojej dziewczyny. Jak wspomina ten drugi, panowie mieli w niej pierwszą półkę z płytami na jakieś sto tytułów. W 2018 rezydowali już na Warszawskiej 6, gdzie są do tej pory.

Przestrzeń jest przytulna. To nie tylko płyty, zawsze miłe dla oko kogoś, kto celebrował rolę i umiejętności didżeja. To również poświęcone muzyce książki, ponoć pożyczane bywalcom, a także okładki, plakaty i zdjęcia eksponowane na ścianach. Nie trzeba długo się przyglądać, żeby pojąć, że Trzaski stawiają na czarną muzykę, głównie jazz, do tego soul, funk i hip-hop. Oczywiście winyl jest modny, a poprzez obecność w dyskontach trafił również pod strzechy. Kto złapie bakcyla, ten wcześniej czy później zacznie odwiedzać małe, pasjonackie sklepy, w których dobrze mu się doradzi. Poza tym Biała nie jest skansenem, ludzie też chcą tu wypić dobrą kawę, zjeść neapolitańską pizzę czy puścić sobie coś z gramofonu i cieszyć się analogową głębią brzmienia. Nie każdemu Funk’n’Soul kojarzy się wyłącznie z ciuchami w Centrum Handlowym Rywal na Brzeskiej.

Ale mimo wszystko sklepowi trzeba dopomóc, żeby mógł funkcjonować w takich realiach. Po pierwsze – wiadomo, sprzedaż internetowa. Po drugie – wyjazdy do większych miast, gdzie nie brakuje węszących za dobrym samplem i nieprzypadkowym asortymentem diggerów, nawiązuje się znajomości, na ich kanwie robi interesy. Po trzecie – własna, oparta na guście, wiedzy i wyczuciu linia wyróżniająca wśród innych, odkrycia, rarytasy.

Jestem bardzo dumny z tego, że jadąc na digging za granicę lub kupując kolekcję, staram się cały czas pozyskiwać tytuły, o których nie mam pojęcia. Kieruję się wydawnictwem, nazwiskami pojedynczych muzyków czy nawet ciekawą okładką. Nie odsłuchuję płyt na miejscu, ufam swojej intuicji, a później mam niespodziankę, która coraz rzadziej wiąże się z zagwozdką, jak to sprzedać. Bo dumny jestem również z tego, że część naszych klientów obdarowuje nas zaufaniem, przez co sprzedajemy także niepopularne tytuły, z czego mamy podwójną frajdę – chwali się Dominik. Ma wydania pierwsze bądź jedyne, ma utrzymane w świetnym stanie skarby z archiwów Blue Note, Black Jazz, Impulse!, Strata-East. Tylko czasem ciężko mu się z czymś rozstać. Ostatnio wyrwał pierwsze francuskie wydanie stworzonej przez Milesa Davisa ścieżki dźwiękowej do filmu „Windą na Szafot” na nośniku 10-calowym. Nie mógł sobie nie zostawić.

Przestrzeń przestrzenią, słońcem w układzie sklepu płytowego jest sprzedawca. Jeszcze na początku lat zerowych popkultura podsuwała obraz nieprzyjemnego gościa, który do klienta, zwłaszcza mniej obeznanego, trzyma dystans, byle komu skarbów pod nos od razu nie podsunie, zaś słów używa tylu, ile trzeba. Teraz działa to inaczej, tamten model zupełnie się przeżył. Mój wzrok przykuwa winyl Little Simz, zagaduję siedzącego za ladą Felesta, płynnie wchodzimy w temat nowego otwarcia w kobiecym rapie. Za chwilę słuchamy innej znakomitej Brytyjki, Isatty Sheriff. Za rekomendację rewanżuję się Amerykanką, Chiką, której album przeszedł bez echa mimo gościnnych występów Lina-Manuela Mirandy, Freddiego Gibbsa, Snoop Dogga i Stevie’ego Wondera. Tak to działa. Jak mówi Dominik najfajniejsi klienci mówią, mają jakieś ciekawostki i niekoniecznie wychodzą z kupioną płytą, za to zostawiają historie, napędzają poprzez dzielenie się wiedzą.

Sklepów, w których w oczy rzuca się Little Simz, i do tego jeszcze sąsiaduje z Cesarią Evorą, nie da się nie lubić.

Biała jest idealna dla kogoś kto już czasy rozrywkowe ma za sobą. Nigdy nie myślałem, że zostanę tu na starość, a dziś jest to dla mnie najlepsze miejsce. Spokój, lasy, przestrzeń, tego obecnie potrzebuję. No i czas, którego jest tu więcej niż na Zachodzie, a dzięki niemu mogę rozwijać pasje i poszerzać horyzonty. Co do muzyki, wiadomo, że w Warszawie łatwiej zbudować skład i prowadzić sklep stacjonarny, ale są pewne osoby, które kumulują energię i ona przyciąga właściwych ludzi, z którymi można działać wszędzie – podsumowuje Pan Tubas. Najwyraźniej są z Felestem właściwymi ludźmi na właściwym miejscu.