Żołnierz na luzie (recenzja)

Mówi się, że miłe złego początki. Tu będzie odwrotnie – popsioczę na wstępie, zaś sympatycznie będzie później. Bo skłamałbym, gdybym miał przyznać, że wiązałem większe oczekiwania z „Kwezalem”, wspólną płytą Dawida Borysiewicza i Soulpete’a.

Różni ich pokolenie, pochodzenie, wiele innych rzeczy, niemniej obaj twórcy narzucili sobie przez lata spore tempo pracy, a brzmiało to tak, jakby założyli, że będą odhaczać kolejnych producentów (ten pierwszy) i raperów (ten drugi). U Borysiewicza były świetne momenty, było też jednak różnorodnie do stopnia utrudniającego znalezienie w tym wszystkim przekonującego wspólnego mianownika, spajającego projekty stylu. Niby poszukiwanie, a jednak miotanie się. U Pete’a przeciwnie, to, co w założeniu miało być „w klimacie”, okazywało się mulące i przesadnie jednorodne. Niedawny BonSoul, powrót do duetu Bonson–SoulPete, był jak łabędzi śpiew dwójki wypalonych ludzi. To oni zaledwie cztery lata temu nagrali rewelacyjny „ReStart”? Nie do wiary.

Nie wiem, czy ambicją Dawida było pokazanie, że jest wszechstronnym, by nie powiedzieć: totalnym raperem, takim nie do usidlenia w pokoleniu i estetyce, ale prezentuje się, jakby miał coś do udowodnienia. Jeżeli tak, to udowodnił. Wziął się w garść. Poprzedni, choć również tegoroczny album „KISS” go przerósł – miało być superzmysłowo, eklektycznie, ale artysta wziął się za swoje „The Love Below” ewidentnie za wcześnie i bez odpowiedniej produkcji wykonawczej, stąd płyta rozwarstwiona, rozłażąca się, pretensjonalna, bardziej irytująca niż fascynująca, z najlepszymi utworami do łuskania z przydługiej całości. Na „Kwezalu” zdał egzamin może nie tyle dojrzałości, ile pewności siebie. Świetnie posługuje się hiphopowymi narzędziami.

W otwierającym intro obsesyjnie pilnuje podwójnego rymu, szyje z dubletów, ale nie ma w tym nużącej robotyczności technicznego nawijania, wrażenia, że ktoś tu liczy sylaby pod nosem. W „Low Key” mamy sprawną instrumentację głoskową, ale też dobrze, swobodnie zaśpiewany refren. W „Kłopotach w raju” Borysiewicz rapuje emocjami, z sercem na dłoni, przy tym zaś żyje chwilą jak na hiphopowego impresjonistę przystało. W „Za trzeźwo” jest hardkorowym narratorem, jakby wychował się z Małolatem, w „My name” okazuje się funkowy, przy tym bawi się nawijką na jedną literę jak Dizkret, Gural i inni. „Marzył o tym każdym gnojek” jest singlową deklaracją siły. Punchlines, skojarzenia, zbitki słowne, charyzma. Wszystko się w tym kawałku zgadza.

Nie wiem również, czy to kwestia tego, że Borysiewicz jest młodszy i jego zapał się udziela, ale dźwiękowa chirurgia Soulpete’a jawi się wiele efektowniej niż ostatnio. Nostalgicznych sampelków wokalnych nie brakuje, nie ma jednak wrażenia ich przedawkowania. Piotr umie uderzyć zimnym, klaustrofobicznym lo-fi, wolnym tempem i mnóstwem pogłosu, instrumentalnymi kolażami ze zdawkową perkusją, sielankowymi szkicami opartymi na żywym basie. Muzyczne spektrum mogłoby być jeszcze szersze i raper też by się w tym najpewniej odnalazł, ale będąc, jakie jest, nie nudzi. I nie jest to tylko kwestia uwolnienia się od raperów zblazowanych i zmarudzonych.

Dawid umie pogodzić to, co w obrębie jednego mistrza ceremonii łączyć i bilansować wcale się nie musi. Raz wychyli się z „Kwezala” bawiący się życiem utracjusz, innym razem trzeźwo myśląca osoba zdolna mierzyć się z życiem, gorzko zauważająca, że im bardziej otwierasz ramiona, tym łatwiej cię ukrzyżować. Raz odezwie się uczeń z pierwszej ławki w „prawdziwej szkole rap”, taki z obsesją literek, innym razem wrotki odepnie melodysta oraz swagger z autoironią obcą weteranom. Aż kusi podsumowanie mówiące o wypośrodkowanych statystykach, niemniej to niesprawiedliwe, bo statystyki wskazują na wyżej niż środek, na więcej niż na „poradził sobie”. On jest wreszcie gotowy na sukces. Owszem, da się opowiadać barwniej, a sekwencje rymów odepchnąć trochę dalej od słynnych „Halabard” i ich sztyków, patyków, dywanów i guzików, niemniej to szukanie dziur w całkiem całym.

Dawno nie widziałem tego cytatu używanego bez sarkazmu, lecz wygrał hip-hop, zawłaszczany przez opcję skansenowo-rekonstrukcyjną, pchany na dziadofestiwale w ręce weteranów, którzy z frazesami na ustach i wieloma opiniami o tym, czego w życiu nie słyszeli, będą się szarpać o emeryturę. „Kwezal” bywa diggedy i shimmy shimmy, jak pierwsza połowa najntisów przykazała, wpada nawet promyk kalifornijskiego słońca (udział RTN-a). Są „shout outy” dla JWP i WTK, są didżeje (Te i Chederac), gościnny występ asthmy, jest nawet zręczny ukłon w stronę tańczących (Nikt się nie spina, chyba że to popping / nikt się nie zamyka, chyba że to locking). Nie ma przy tym wrażenia odrabiania lekcji z kurtuazji, to ukorzenienie.

Raper ochłonął, producent się ożywił, kontrola jakości funkcjonowała jak powinna. Tak twórcy powinni na siebie oddziaływać. Głównie rozczarowujący w drugiej połowie 2023 r. rap może dać trochę przyjemności. „Kwezal” nie prosi o szacunek, zdobywa go sobie bez specjalnego wysiłku. Nie weźmie cię w chmury, to wykonanie zadania, przy którym nie trzeba narzekać na styl.

(zdjęcie wykorzystane na otwarcie zrobiła Catharinam Grażewicz i pochodzi z oficjalnego profilu facebookowego artysty)