Więcej niż podrygi dziadygi (recenzja)

Tytuł „Boomer Bragga”, karykaturalno-komiksowa okładka, szeroka obsada didżejska (Ace, Bulb, Cutahead), dobór producentów (Markowy, Zbylu, Amatowsky, Sparrowski, Bob Air, Pstyk) – wszystko wskazywało na to, że białostocki raper Cira nabrał ochoty na epkę w starym stylu. I rzeczywiście do piątego czy może nawet szóstego numeru jest wręcz rekonstrukcyjnie. Cofamy się ponad dwie dekady – do traktowanych sportowo przechwałek, grzecznego, kulturalnego braggadoccio czasów „Mezokracji” i kolorowych wosków JuNouMi, a najpóźniej do drugiej, ultrahiphopowej płyty Trzeciego Wymiaru.

Gospodarz brzmi energicznie, rapuje z niekłamanym entuzjazmem, dobrym głosem i dobrą dykcją. Nawet lubię ich piosenki, ale tu się robi rap – obwieszcza w „Kto powrócił?” do tłustych, prostych bębnów i pianinka, o które pytałby JanMarian. W ironicznym, a nawet autironicznym „Boomer Bragga” legitymuje się z ulubieńców „prawdziwej szkoły” – Dizkreta i Brudnych Serc. Dziadyga i ciućmok na tym kilkudźwiękowym basie, ciętym dęciaku i jakimś punktowym samplu z klasyki jest w strefie komfortu.

Chcesz duże tematy, ale za to kraty są / jak jesteś niekumaty, to do taty Maty dzwoń – gęsto rymuje Cira w „Cośtam, cośtam” i stary hiphopowiec będzie słuchał tego terkotu sylab z przyjemnością jak samochodziarz rasowego silnika. Uśmiechnie się też pewnie przy „Żonglerze”, bo białostocczanin z zapałem młodego Ostrego (mixtape „30 minut z życia”, pamiętamy) sięga po cudze style, żeby się nieco nimi pobawić. „W drobny mak” trochę odchodzi od sielanki, robi się po najntisowemu brudniej i surowiej, pożyczona gitara dodaje ciężaru, sam zapraszający nawija raptowniej i drapieżniej, a z wejściami Bartka Koko i Mady pryska wrażenie uczestniczenia w ćwiczeniach formalnych.

„Sayo!” ma jeszcze zapędy do rapowania wyścigowego, orientalne odniesienia na kanwie miłości do Wu-Tang Clanu, refren Radziasa to już jednak nowa szkoła. „Blessed” prezentuje się niczym z innej płyty, to gorzka, osobista opowieść w stylu Mroka z dramatem rodzinnym w tle i trochę filmowym, trochę popowym podkładem. W „Niedotykalnej doskonałości” ujawnia się ten Cirson, którego lubię mniej – liryczny, w tym liryzmie wybujały, za to ilustracyjną produkcję z pożytkiem dla niej uzupełnia mnóstwo żywego, ręcznego bębnienia Zbyszka Rusiłowicza.

Epka kończy się na przyspieszonym wokalnym samplu i życiowych wersach, zapewne niełatwych do wyrzucenia z siebie, w „Idź pan stąd”. Te ostatnie rzeczy przedefiniują płytę. Nie widzimy już sportowca, który na kanwie 50 lat hip-hopu wspomina z entuzjazmem, ale gościa, który po tym, co przyniosło mu życie (m.in. śmierć mamy, rozwód), ucieka w to, co sobie kiedyś ukochał. Nijak to nie stoi w kontrze do tego, co sam autor napisał na okładce: W tym roku skończyłem 40 lat, ale pasja, zajawa i hip-hop tętnią tak, jak kiedyś na „Zapracowanym obiboku” (18 lat temu!) To piękna sprawa, że nadal czerpię tyle przyjemności podczas procesu tworzenia.

Nic, tylko pogratulować. Uczciwa, porządna, stworzona z wigorem (mogę sobie poszaleć, porzucać przechwałkami, ponawijać tak, że sam mam ciary) i umiejętnościami rzecz.

(zdjęcie otwierające: Marcin Jeziorski, oficjalny profil facebookowy Ciry)