Komediant po przejściach (recenzja)

Powszechne w rapie klękanie przed gustem chama męczy, a co gorsza, nudzi. Niestety kto pragnie sukcesu, ten musi zedrzeć kolana choćby trochę. Na szczęście są tacy, którzy nie obniżają sobie poprzeczki ze strachu, że nie wszyscy zrozumieją. Nie monetyzują na złamanie karku trendu, nim ten przeminie. I takim przykładem jest Kadet Szewczyk, który bez złudzeń oraz bez kalkulacji pcha swoją płytę w gąszcz podsumowań i w czas poświątecznej martwoty, wyłączając ją z medialnego obiegu, a także w dużej mierze z poczty pantoflowej.

Szewczyk przypomina mi nieco Igorillę. To niby ta sama ekipa, bartokattowy Bump’12, choć nie nadinterpretowałbym tego akurat faktu. Kadet podobnie jak Igor jest wielkomiejskim milenialsem, który między rozpychającym się łokciami życiem zawodowym i życiem uczuciowym broni przestrzeni na muzyczną pasję jak niepodległości. Obaj panowie mają mocny, poparty doświadczeniami artystyczny sznyt, duże popkulturowe obycie, rękę do znakomitych, nieoczywistych i eklektycznych producentów oraz sentyment do rozchełstanej, neonowej Warszawy. Obaj unikają tego, czym najprościej zwrócić na siebie uwagę – knajackich przechwałek z weselnym dyplomem mistrza ciętej riposty wciśniętym za pas i traumatyzujących, ekshibicjonistycznych historii.

Igorilla ma jednak głęboki głos, który jest bronią. Głos Kadeta to broń krótkiego zasięgu, najłatwiej strzelić z niej sobie w stopę. Trzeba było włożyć sporo pracy, żeby wokal z irytującego stał się po po prostu charakterystyczny. I udało się. Kolejnym zwycięstwem jest rozrzedzenie szybko pchanych w eter zbitek słów. Kiedy raper jest czytelniejszy, bardziej komunikatywny, słychać, jak wiele ma do powiedzenia. A że mówi nieco na okrągło? Wieźmy się powoli tymi rondami, cieszmy się przejażdżką.

Okładkę przygotował Tomasz Zarucki. Zdaniem Kadeta Szewczyka „świetnie oddaje wychowanie się w czasach galopującej, najntisowej reklamy”.

„Poldon Gekko” to płyta autobiograficzna płynnie przechodząca w felietonistykę, ze studium socjologicznym i pochyleniem się nad relacjami międzyludzkimi. Zawieszona jest między wielkomiejską pracoholią z jej nerwicą natręctw i zakrapianymi nocami na odtrutkę, gdzieś pośrodku wydarza się jeszcze miłość. Lewak z manierą księcia / dawniej komediant, teraz facet po przejściach – raper celnie przedstawia się w „Input”. Niby pianinko, niby sampel wokalny, wszystko zgrane, ale trapowe szatkowanie rytmu do pary z filmowym podejściem do muzyki, tą gadką Kadeta oraz wchodzącym w tempo skreczem DJ-a Cutaheada czynią z tego utworu świeży kąsek.

Noszę słownik twoich wyrazów twarzy / masz na niej wypisane wszystko, o czym mógłbym marzyć – nawija w „Co złego to nie ja”, nafaszerowanym bongosami przeboju trochę z G-Unit, trochę z brudnego południa, w którym pedał gazu można było jednak docisnąć mocniej. Krasomówstwo za to niczego nie przykrywa, Szewczyk nie blefuje, za słownymi ornamentami zawsze kryje się sens, dylemat możliwy do wspólnego ze słuchaczem rozpracowania. Mamy do czynienia z raperem logicznym. Nieco przemądrzałym i neurotycznym, ale hej, to jest w służbie formuły płyty.

Kadet dał się poznać jako jednoosobowa sekta Tego Typa Mesa. Taki mistrz przekłada się na dyktat formy, wyśrubowane flow, językowy ekscentryzm ucznia. I to też było jedno z zadań, odkleić od siebie w końcu tego Mesa. Słychać go jeszcze, zwłaszcza w „Everymanie”, dobrze podbitym żywym basem i produkowanym tak, że ci z alergią na kurz nie powinni nawet dotykać. Ale w takim „Monte Christo”, gdzie Szewczyk przedstawia się jako „produkt teatralnej garderoby” i opowiada pośród mnóstwa rekwizytów, nie ma światła odbitego. Jest własna… Osobliwość? Osobowość? Jeszcze nie wiem. Za to już wiem, że się dowiem.

O raperze i tak już napisałem za dużo, teraz producenci. Największe brawa należą się twórcy z ksywką Siberian., który obok Antiquanta wydaje się jednym z największych odkryć w tej działce. Na przykład „Nowy Geniusz 2” – perkusja stuka, zamiast walić, czuć życie na dalszych planach, i nie jest to życie hiphopowe, raczej elektroniczne. Końcówka płyty zdradza melodystę, może nawet liryka, myślącego kategoriami motywów muzycznych. Jest to przyjemne dla ucha.

Reszta odpowiedzialnych za muzykę też spisuje się należycie. KPSN łączy w „3-dzieści” to, co cięte i pętlone, z syntetycznym, klasyczne z chwytliwym. Ma z Szewczykiem chemię, to kolejny dowód. Udana jest „Poczekalnia” Elroya Brenna – siedzi na godnym Madliba kontraście między rozwlekłym, organicznym jazzem a bulgoczącym, funkującym basem „Birkin/Gainsbourg” to słuchowisko Aleksandra Jagodzińskiego z melodeklamacją w miejsce rapu. Pasuje do płyty i treścią, i formą.

Dobry jest ten „Poldon Gekko”, nic, tylko brać porządne słuchawki i łuskać wersy bądź niuanse aranżacyjne. Kadet był w porządku na zeszłorocznym „Bez tytułu proszę”, ale były tam jeszcze strzelby Czechowa, które ostatecznie nie wystrzelały (patrz „Kolega ojca”). Kadet był niezły na tegorocznej „Nie ratuj pal dzieci”, niemniej za dużo tam się działo, nie pomagała ani obsesyjna ucieczka od dźwiękowego banału w wydaniu Afrojaxa, ani fakt, że Szewczyk nadto mu czapkował i tworzyła się relacja fan–idol.

„Poldon…” to równowaga, w takim „Faye Valentine” słychać, że bit jest częścią utworu, nie tylko podkładem, i że nie jest zagadany na amen. To album na tyle bezpretensjonalny, na ile tylko płyta, na której padają sformułowania typu mały zmarznięty zaklinacz węży, być może. Osobisty – „to próba odpowiedzi na pytanie, kim się stałem w ciągu ostatniej dekady” pisze sam autor, przy tym w pewien sposób pokoleniowy, choć zdecydowanie innego pokolenia niż Mata.

(fotografia otwierająca: Ania Rajewska, źródło: facebookowy profil Kadeta Szewczyka)