Muzyka rzeźnika (recenzja)
20 lat od debiutu, 40 stylistycznie konsekwentnych pozycji w dyskografii, pierwsza, upragniona płyta w legendarnym nowojorskim Def Jam. Żadnych sztuczek, żadnej wody sodowej uderzającej do łba, bo od kiedy Griselda, ekipa Benny’ego the Butchera, została wydana u Eminema w 2019 r., wychylając się tym samym z mroków undergroundu, nie zrobiła niczego, co mogłoby zawieść zaufanie tych, którzy wierzyli, że drużyna z Buffalo uczyni klasyczny, brudny, ciężki hip-hop ponownie wielkim. Nie zrobił też tego sam zainteresowany, choć podaż jego muzyki była przecież imponująca. Wiele znamy jednak hiphopowych historii, w których artysta z apetytem doczekuje się w końcu steka, ale już nie jest głodny, nie ma też zębów, żeby go pogryźć. Obawy zatem były.
Te szybko pryskają, bo „Everybody Can’t Go” zaczyna się znakomicie. Benny jest dosadny, świetnie zaczepiony o bit, słyszalnie głodny. Pod nawijką pracuje wspaniały sampel pianina. Gospodarz zaczyna od porównania siebie do 2paca (to później zresztą po wielokroć wraca), od razu uprzedza, że nie chce zadowolić wszystkich, i ciągnie historię prowadzącą od życia z matką z uzależnieniem po czerpanie profitów z Wall Street, podkreślając lojalność dla ekipy Griseldy. Poprzeczka zostaje zawieszona bardzo wysoko.
I Benny wcale nie pikuje pod nią, żenując słuchaczy. Zawsze ma jakiś pomysł, jak w działającym już dzięki dwóm dźwiękom zbitego z bębnami basu „BRON” – fajnie wypada tam zawieszenie przed rymem na koniec wersu; albo jak w kawałku tytułowym, gdzie pogodny, nostalgiczny bit ze śpiewanym refrenem kontrastuje z obrazowym opisem przygotowywania narkotyków na handel. „TMVTL” jest w cuglach zdanym egzaminem ze snucia wielowątkowych narracji z pełnym wykorzystaniem filmowego podkładu (a właściwie trzech), „Back Again” lekcją bujania od lewej do prawej, elastycznością na mięsistych bębnach. Kiedy w „How To Rap” główny bohater uczy, jak rapować, to jakby Biggie uczył, jak dilować, i jest klimat, zwłaszcza że bit Hit-Boya brzmi (OK, może bardziej chce brzmieć, niż brzmi), jakby emulował cięcie sampla DJ-a Premiera, a potem został zdegradowany, przepuszczony przez jakąś styraną taśmę.
I to wszystko jest dobre. Czekaliśmy na takie zwarte, równie 40 minut hip-hopu bez ściem, z porządnymi gośćmi i pieczątką Def Jamu, bo w 2023 główny nurt rozczarował nie tylko w Polsce. No dobra, Benny na polu rapu nie jawi się jako artysta – takich inklinacji należałoby szukać w Griseldzie gdzie indziej, u Westside Gunna czy Mach-Hommy’ego. Słucha się go tak, jak patrzy się na matematyka systematycznie, skutecznie i bezbłędnie rozpracowującego równanie. Cholernie dobrego matematyka, dodajmy. A do tego takiego, o którym Netflix zrobiłby efektowny, wysokobudżetowy serial. Ale poczucie, że gospodarz opowiada jedną i tę samą historię z pierwszego numeru na wiele sposobów, jest silne, wspomniana metodyczność tylko je potęguje.
Czego się właściwie czepiam? Ano że jestem trzykrotnie tak zainteresowany „Everybody Can’t Go”, kiedy w rymowanym na cofanych samplach „Big Dog” wjeżdża Lil Wayne z dawką skojarzeń zabawno-żenujących, klejąc zmyślne linijki takie jak Bitches on me like fleas, but I don’t need no bugs, bunny. I że wystarczy, że Snoop Dogg rzuci gdzieś na koniec „Back Again” proste Gangstas don’t dance, we bang to the boogie, a gęba uśmiecha się szerzej niż wtedy, gdy Rzeźnik częstuje kolejnym brawurowym raportem z luksusowego życia wyrażanym zadziornymi metaforami (podanymi z tą totalną pewnością siebie im niezbędną, bez dwóch zdań) albo kolejną, siłą rzeczy kliszową biografią o wędrówce na szczyt.
Płyta produkowana jest na pół przez Hit-Boya i Alchemista. Dwóch facetów z Kalifornii robi płytę, którą zapowiadano jako nową legendę wschodniego wybrzeża – no niech im będzie, choć Tupac pewno śmieje się w grobie. Problem raczej w tym, że to jest dwóch bardzo płodnych, eksploatowanych bez umiaru facetów. Hit-Boy to ten producent środka z bitem dla każdego i na każdą okazję – pokojowa temperatura tej muzyki przez jej natłok zaczyna irytować. Mulą też te ilustracyjne, nienarzucające się rzeczy Ala w klimacie ścieżek dźwiękowych niskobudżetowych horrorów. Czy pasują do Griseldy? Jak ulał. Tylko że już rzeczywiście się ulewa. „Griselda Express” wlecze się przez blisko sześć minut jak osobowy, dużą ulgą jest wjazd w wieńczące całość „Big Tymers” – jazzowe pianino gra w samplu, ale też cykają hi-haty, trapowy bas kołacze, Benny rapuje inaczej, offbitowo. To głęboki oddech, szkoda, że tuż przed napisami końcowymi.
Solidnie się z „Everybody Can’t Go” osłuchałem. Czy to najlepsza rzecz w katalogu Def Jamu od czasu debiutu DMX-a? Tak zasugerowało Noise Magazine, choć przecież samo The Roots obala tezę, nawet jeśli wyłączyć z dyskusji rzeczy powiązanego labelu Roc-A-Fella. A zresztą gdyby tak przyjąć, to bardziej świadczy to o kondycji wydawnictwa. Czy to jeden z najlepszych krążków ostatnich miesięcy? Tak, choć to bardziej świadczy o kondycji hip-hopu. Suma nostalgii, oczekiwań i odruchowej sympatii, którą budzi ktoś tak równy i dobrze przygotowany jak Benny, rozgrywający swój komercyjny kontrakt na zupełnie własnych warunkach, nie może jednak przyćmić tego, że to jest ten krążek, który po cichu powinien budować pozycję sceny, wyznaczać dla niej wysoki standard, a nie brylować w podsumowaniach. Nawet chwalący płytę recenzenci namaszczający jej autora na nowego Raekwona (tak, tego z Wu-Tang Clanu) robią to takim tonem, jak by chcieli skończyć i zająć się czym innym, zostawić szampana na inną okazję. Cóż, ja też poczekam.