Amerykańsko-japońska szkoła hip-hopu. Wykłada DJ Krush (playlista)

Czy bez DJ-a Krusha mielibyśmy hip-hop w Kraju Kwitnącej Wiśni? Zapewne tak, choć pewno nieco inaczej by wyglądał i znacznie później przyciągnął zainteresowanie słuchaczy z całego świata. Twórcę trudno postrzegać głównie przez pryzmat hiphopowej kultury, bo to niespokojny duch: nigdy nie stał w miejscu, nie lubił się nudzić i jego twórczość szybko stała się wielogatunkowa. Formy czasu przeszłego są zresztą nie na miejscu, bo choć Krush jest po sześćdziesiątce, to nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Niedawno ukazał się 13. solowy album artysty. Na „Saisei” światło praktycznie nie dochodzi. Industrialno-mechaniczna złowrogość zdaje się być brzmieniową kanwą, która nadaje taki, a nie inny klimat tej muzyce – napisał w recenzji dla Nowamuzyka.pl Mateusz Piżyński. – Najnowszy materiał Japończyka łączy w sobie wyraźne nawiązania do pierwotnego, wolnego pulsu, którego DNA jest niezmiennie zakotwiczone w instrumentalnym hip-hopie, z tym, co nowe, czyli nieco szybsze, bardziej syntetyczne, stylistycznie bliższe do IDM – trafnie zaopiniował recenzent.

I bardzo dobrze, że pojawiło się słowo hip-hop, bo choć nie wyznaczało Krushowi granic, to w jego kontekście ostatecznie pada jednak za rzadko. Chętnie mówi się o trip-hopie, ambiencie i turntablizmie, o muzyce instrumentalnej i elektronicznej, nawet o jazzie, a prawda jest taka, że z samych krushowych współprac z amerykańskimi raperami da się stworzyć mocną hiphopową playlistę. I to właśnie zrobię, podpierając rzecz jasna wybory komentarzami w formie artykułu.

Pasja hiphopowa dosięgnęła tego twórcę już jako dorosłego człowieka w latach 80. Rap nie był wówczas tak dominującym elementem kultury, na imprezach podziw budzili b-boye i didżeje. A że Krush, jak rozbrajająco przyznaje, warunków fizycznych do tańca nie miał, więc postawił na adaptery. Wtedy linia dzieląca didżeja od producenta była cienka i wczesne współprace Japończyka, choć już z lat 90., sprawiają, że to słychać. „B-Boy Mastamind” (1994) to opcja typu „zrób mi jazzowy bit na szybko”: zapętlony dęciak, prosty scratching i wyluzowany ś.p. Guru rzucający I’m genuine and DJ Krush is b-boy mastermind albo my force is severe when the bassline kicks. Cóż, linia basu rzeczywiście kopie tak, jakby utwór miał zaraz urodzić.

„Only the Strong Survive” z C.L. Smoothem i „Most Wanted Man” z Big Shugiem – oba numery są z 1995 r. i znajdziecie je na „Meiso”, choć pierwszy był znany za sprawą mixtape’u Cut Chemista – to analogiczna naiwność i nieskażony zapał w rapie. C.L. nawija mocno w duchu lat 80., jego publicystyce bliżej do Grandmaster Flasha niż Nasa, Big Shug w jednym momencie opowie, jak bierze prysznic, w drugim ucieka przed policją, w trzecim przechwala się i każe publice falować rękami. Chciałoby się rzec: „typowe”, choć w podkładzie słychać już sporo przestrzeni i nacisk na nastrój. To stanie się znakiem rozpoznawczym Krusha.

W 1996 r., na „MiLight”, następcy „Meiso”, to, co było wcześniej powiewem chłodu, stanie się już regularnym zimnem, co w parze z ciężkimi bębnami, które świetnie producentowi wychodziły, i nawijaniem w duchu reality rapu à la Mobb Deep, dało muzykę sugestywną i ponurą. Niczego nie ujmując kawałkom „Real” (gościnnie Tragedy, mentor nowojorskiej ulicy) i „Supanova” (z Finsta Bundy, Finsta współzakładał Black Moon, z którego odszedł przed debiutem), „MiLight” pokazało też, że tych bitów nieco szkoda na zwykłą uliczną narrację. Najlepszy Krush z raperami to ten, gdzie szorstkość równoważy na mikrofonie bardziej alternatywne, artystyczne zacięcie.

Fantastycznie wypadają zatem współprace Japończyka z Black Thoughtem z The Roots. Ta pierwsza ma miejsce jeszcze na „Meiso” i jest, jak mówi raper, między slangiem z getta a stymulacją umysłu. Filadelfijski gość umie nawiązać do chińskiej mitologii, zagrać słowem (ginseng roots), spleść muzyką z flow i treścią. Absolutnie obowiązkowe jest „Zen Approach” z 2001 r. (płyta „Zen”), bo jest tam nerw, oddech, tożsamość, przebojowość. Słuchałem tego numeru po kilkanaście razy dziennie, tak Thought to rozniósł i tak Krush to skleił.

Członek The Roots planował solowe „Masterpiece Theater”, na którym miał pokazać inną twarz niż w zespole i wzmocnić swoją sceniczną pozycję. Nic z tego nie wyszło, za to pamiątką pozostaje „Hardware” (2000): parę niskich grobowych dźwięków, nieszablonowa linia bębnów z groove, dynamit w zwrotkach pierwszego mikrofonu „Korzeni”, zwrotkach przecinanych dziwnym, teatralnym refrenem. Sub Zero, cold from the Krush intro / the temperature alone shatter weatherproof window to dobra autorecenzja.

Drugą osobą, przy której w nagraniach na bitach reprezentanta Nipponu słychać nie lada chemię, jest Mos Def. „Shinjiro” i „Light” (Can you see it?)” wypadają tak dobrze, bo raper jest organiczny, bardzo muzyczny, rytmicznie swobodny, zaś producent może wpuścić nieco słońca, ocieplić brzmienie. W tym drugim numerze sampel z Roya Ayersa trochę szaleje, żywy, zagrany bas niesie. Pierwszy z kawałków pokazuje, że MC czuje się na tyle komfortowo, by zagajać japońskim Choushi wa dou dai? (czyli „jak się masz?”) i skakać w wersach z Tokyo do Osaki, z Nagoyi do Sapporo. Mos Def na Krushu zresztą współpracy z Japończykami nie skończył, „Travellin’ Man” z DJ-em Hondą było sporym hitem.

W latach zerowych zaczął być słyszalny awangardowy przechył Krusha. Niemelodyjna linia basu i producencki mrok otaczający „Vision of Art” stanowią idealny fundament dla hardkorowej paranoi Company Flow – pisał w recenzji płyty „Zen” John Bush. I to się sprawdzało, acz numer z zespołem El-P (później połówki duetu Run the Jewels) to był już duży ciężar wrzucony na barki słuchacza. A potem przyszedł krążek „The Message at the Depth” (2003) i utwory z Anticonem i Antipop Consortium. „Song for John Walker” to świat oskarżycielskiej, emocjonalnej publicystyki sparowanej z produkcją nadmierną i zniekształconą, ofensywną. „Supreme team” jest z kolei abstrakcyjne, z miażdżącymi bębnami, basem żyjącym własnym życiem i skreczem niczym nożem po szkle. Odbiorca nie był gotowy. Jedno z wyszperanych z komentarzy określeń – biegunka dla uszu. Choć przyznajmy – nawet po latach trudno znaleźć ewidentne punkty odniesienia do tego, co się tu wydarzyło.

Mocno zakorzenione w mitologii i instrumentarium Kraju Wschodzącego Słońca „Jaku” (2004) oblepia dźwiękiem i umie wytrącić z równowagi, jest jednak słyszalnie lżejsze. I byłoby jeszcze przystępniejsze, gdyby zaproszenia nie poszły do Mr. Lifa i Aesop Rocka, czyli wciąż w kierunku rapu dla zaawansowanych. Dwóm gościnnym wokalistom na płycie – niezłomnym, undergroundowym hiphopowcom, Mr. Lifowi i Aesop Rockowi – udało się nadać albumowi kolejne oblicze i pokonać trudne wyzwanie, jakim było rozbrojenie wielokształtnej, dźwiękowej pułapki za pomocą lirycznych narracji. Lif zdobywa nagrodę za to, jak swobodnie monitoruje z powietrza amerykański Babilon w „Nosferatu”, podczas gdy strumień świadomości Aesop Rocka w „Kill Switch” to dystyngowany, niedotyczący właściwie niczego szczególnego jazgot złożony z poetyckich przebłysków i niejednoznacznych odniesień. Jednak najlepsza narracja to ta niewypowiedziana – wynotował Cameron Macdonald. Moje tłumaczenie jest dość frywolne, warto pamiętać, że Pitchfork był wtedy szczególnie bełkotliwy i na kacu po muzyce gitarowej słabo rap czytał, ale te słowa akurat dobrze oddają stan rzeczy.

Nie wiem, czy to kwestia niedostatecznego zrozumienia i docenienia tych niecodziennych współprac, czy chęć skoncentrowania się bardziej na lokalnych artystach bądź pójścia ze swoją muzyką jeszcze gdzie indziej, ale Krush poniechał współprac z amerykańskimi raperami. Te dotychczasowe remiksował, trafiały na kompilacje, na nowe jednak próżno było czekać aż do „Butterfly Effect” z 2015 r. i „Everything and Nothing” z udziałem Divine Stylera. Numer jest szybki i sprężysty, z mnóstwem dziwnych dźwięków na dalszych planach, a starannego, gęstego fantastyczno-naukowego rapu nie powstydziłby się Del. Styler to wybór bardzo ciekawy, bo facet komercyjnie szerzej nie zaistniał, za to jeżeli pisano o nim, że bywa jak wypadkowa Funkadelic i The Residents, to nieprzypadkowo. A to porównania do gigantów. Sam Krush namawia do tego, żeby tekst utworu sobie przetłumaczyć i dostrzec, ile w tym filozofii.

Tegoroczny krążek „Saisei” w żaden sposób nie uprawnia do tezy, że artyście będzie się chciało łowić w rapowym amerykańskim oceanie niespokojnym, ale pomarzyć sobie można. Na przykład o tym, co z jego muzyką zrobiliby raperzy cloudowi i trapowi, często Japonią i japońską kulturą zafascynowani (nad Wisłą też dobrze to czuć). Albo ile nieoczywistych wersów pod te bębny wstrzyknąć mógłby Earl Sweatshirt czy Vince Staples. Kto zresztą wie, co się stanie. Japończyk nie jest już młody, za to nadal nie jest do końca przewidywalny.