Żadnych zbędnych słów (recenzja)
Jesienią 2022 r. komplementowałem płytę Pękatego z producentem Smokinem. Chwaliłem, że to samo gęste i żadnego wodolejstwa, że panowie wiedzą, o co im w rapie chodzi, że wyszedł im album zwarty i silny. Ale wydawało mi się, że to szczyt możliwości stołecznego rapera, który większej kariery nigdy przecież nie zrobił; że trochę przytarł nosa bardziej znanym kolegom, po czym z czystym sumieniem będzie mógł dać sobie spokój i zająć się życiem.
Tymczasem na tegorocznym „Nie napiszą o nas książek” jest lepszy, jeszcze lepszy. Pandemiczna Polska pchała go w publicystykę, irytowała, teraz wydaje się spokojniejszy, może wejrzeć w siebie, zamiast licytować się na antysystemowość. Producent Qzyn wydaje się dysponować nieco większym arsenałem środków od swojego poprzednika, przez co prosto mu się z raperem zestroić, i to na różnych częstotliwościach. Do starych znajomych (Grubas WZW, Prykson Fisk, Ńemy, Korson) dołączają nowi – Kuba Knap, Tuwim, Bartek Koko – i absolutnie żaden nie jest błędem w obsadzie, każdy coś wnosi.
Zawsze hardkor to określenie, które robi tu za motto, obyło się jednak bez sloganów, taniego szokowania, epatowania przemocą. Po ciemnej stronie rapu można czasem odnieść wrażenie, że artystyczne dojrzewanie oznacza droższą kominiarkę i więcej najazdów z drona w teledyskach. To nie jest ten przypadek. Tak samo jak to, że Pękatemu rollercoaster rymuje się do tonę oszczerstw, to nie jest technika, to życie. Gra Zaucha, Riedel, Rynkowski, majaczą błędne ogniki nad miejskim bagnem Molesty, Jeżozwierz bije piątkę z żulem, wystaje dach bloku Piha.
Znać po Pękatym konkreciarza. Jak nawija o hazardzie, to rzuci tyle detali, tyle insajderskich szczegółów, że błyskawicznie to uwiarygadnia. Kiedy w kawałku tytułowym pojawia się ludzki dramat, to mocno zarysowany, ale tylko zarysowany, nie wyeksploatowany. Raper się nie żali, nie szantażuje emocjonalnie. Żadnych zbędnych słów, żadnych zarzyganych żółcią szmat. Dlatego jak – to już inny moment krążka – wjeżdża z wysokiego C wersem Po 40 latach znowu uczę się oddychać, to nie jest to ani trochę dęte i słuchacza kłuje w klatce, robi mu się duszniej.
Pisałem o chemii z producentem. Najlepiej słychać to po „Ambarasie” – raper metodycznie przerzuca gnój wersów, obrazując naturalistycznie, a bit, który brzmiał jak knajpiana próba jazzowa, wjeżdża ze sprężystą perkusją, by zaraz znowu stanąć. Drugi plan ze strzępków pianin i zaczepnego basu, syren policyjnych potęguje uczucie niepewności. Historia żyje i podkład żyje. W „Nie żyjemy jak trzeba” paranoiczny dźwięk ciągnie się niczym dron. Raper rozkłada ręce, jakby brakowało skrzydeł. Słuchacz pokornie chłonie.
„Battlefield” to lo-fi z łamanymi bębnami na czwartą rano i smog. „Drive By” i „Letniaczek” przesuwa Qzyna w rejony Soulpete’a, to vintage oparty na absolutnym wyczuciu, wysmakowanej oszczędności. Ale kontra jest sroga, zwłaszcza Kuba Knap w trybie jednoosobowego zebrania nieanonimowego alkoholika krok po kroku odromantyzowuje letnie chlanie, prowadząc spokojnie kronikę upadku. Najlepszy występ gościnny? Chyba jednak nie, raczej Ńemy, od którego skręca cię w trzewiach, bo jest orłem, nie cietrzewiem. Facet utrzymuje wielką formę, za mikrofonem jest po prostu niebezpieczny.
I teraz ku końcowi, bo nic gorszego niż dłużąca się recenzji płyty, która nie dłuży się ani trochę. Ten raper nie powie ci, że kiedyś to było, powie wartości w odwrocie, tak, wiem, jestem stary / u nas też ich brakowało, ale za brak dojeżdżali. Ten raper nie będzie gorączkował w temacie hipokryzji, stwierdzi węzłowato Nie widziałem nigdy profilówki z flagą Syrii. Ten raper to raper.