Peja i Mezo znowu razem! „100 najodważniejszych polskich piosenek” zrecenzowane

Czym jest odwaga w utworze? Jakub Krzyżański i Marcin Mieszczak zaczynają książkę „100 najodważniejszych polskich piosenek” w jedyny właściwy sposób, a więc odpowiedzią na to pytanie. Otóż – ich zdaniem – doświadczamy jej wtedy, gdy „na szali działań znajduje się coś cennego, co można stracić: reputację, szacunek fanów, kontrakty, dobrą prasę, a nawet zdrowie i życie”. Autorzy idą tym tropem, pomijając promocję faszyzmu, dyskryminacji, ksenofobii czy też zwykłe szczucie. To sugeruje dzieło przemyślane i wiarygodne. Tak też jest w istocie.

Wydaną nakładem Oficyny Krystyny Igras, ponadczterystustronicową książkę dobrze napisano i nie chodzi wcale o samą sprawność w posługiwaniu się językiem, bo tu akurat bliżej do szkolnej czwórki z plusem, solidności i komunikatywności wypracowanej kosztem polotu. „100 najodważniejszych…” przekrojowo informuje, posiłkując się szerokim wyborem źródeł, ale też pozyskując ekskluzywne, autoryzowane wypowiedzi. Zapewnia kontekst – utwory mają swoje miejsce w dyskografiach artystów, w wydarzeniach w Polsce i na świecie. Pozwala czytelnikowi dojść do własnych wniosków, nie manipuluje nim, wykazując się świadomością tego, że tam, gdzie cynicznie zaciera się granice między faktem a opinią, tam kończy się dziennikarstwo.

Nie znaczy to, że opisy utworów są pozbawione autorskich puent (podpieranie się anonimowymi komentarzami z YouTube’a nie zdarza się na szczęście zbyt często). Sprawdza się kompozycja, bo choć klucz jest alfabetyczny, to trudno wyobrazić sobie przejście lepsze niż to od „Balu u senatora” do „Ballady o Janku Wiśniewskim” i „Białej flagi”, to z „Pieśni o cegle” do „Piosenki o Solidarności” czy – to aż za mocne – z „Shoah” do „Siły kobiet”. Z tym alfabetem to trzeba było się nieźle zakumplować, żeby raczył wyświadczać takie przysługi… A tak na poważnie, to mnóstwo pracy przy przymierzaniu piosenek do siebie, żeby w końcu ułożyć te puzzle.

Chwalić też trzeba bilans i rozsądek, który każe zauważyć, że piosenka proliferska może być równie odważna jak ta walcząca o prawo do aborcji, a prostolinijny patriotyzm może rozjuszać bardziej od srogiego rozliczenia z Polską. Autorzy słuchają z uwagą i doceniają różne racje. Dobór to kwestia gustu, dla mnie jest akurat zbyt bezpieczny i wypośrodkowany, nie stwierdziłem jednak podążania po linii najmniejszego oporu. Utworów wulgarnych, hołdujących używkom, słusznie chłoszczących klasę polityczną oczywiście nie brakuje. Musiały być. Selekcję przechodzi jednak również Komeda z jego pozbawionym choćby słowa „Astigmatic”, Fisz cierpko diagnozujący się jako boomer, Pablopavo walczący z reprywatyzacją czy Klan wystawiający za komuny psychodeliczne widowisko baletowe. Dziś odważniejsze od wrzeszczenia, że polityk kradnie, wydaje się twierdzenie, że „wielkie marzenia zostały zniszczone przez leki” („Rocznik 92” Arka Kłusowskiego). I twórcy zdają sobie z tego sprawę.

„100 najważniejszych polskich piosenek” jest ogarnięte wydawniczo i korektorsko (zauważyłem jeden uporczywie powtarzany błąd w nazwisku, traf chciał, że w tym, które noszę), co dopełnia obraz wydawnictwa profesjonalnego. Dyplomowany kulturoznawca z dyplomowanym polonistą (obydwaj obyci z dziennikarskim fachem) zaproponowali przemyślaną setkę, która zgodnie z intencją układa się w opowieść o naszym kraju, władzy kneblującej artystów niezależnie od ustroju, publiczności ostatniej do słuchania ze zrozumieniem, za to pierwszej do niesprawiedliwych ocen. W tle wybrzmiewają bardziej uniwersalne kwestie, np. rola artysty. Szkoda, że pieśni wyssane z mlekiem Trójki zastąpiły chociażby – to numery trochę „z kapelusza”, pierwsze, jakie nasunęły mi się na myśl – Hioba Dylana śpiewającego o Polsce B, Komety przedstawiające ciążę jako odpowiedź na samotność, oświęcimską analogię Morowego w „Komendzie” czy Skowyt śpiewający Ona jest nazi / a brakuje jej miłości / tak chciałbym ją dotknąć / na Paradzie Równości. Nie zabrakło za to tego, co jest domeną tego bloga – rapu. I tak jak do tej pory chwalę z przekonaniem, tak tu uczucia mam mieszane.

„997” Slums Attack to słusznie przypomniany zabytek rapu polskiego – dobry wybór uzmysławiający wielu, że przed 28 września na Ursynowie było w hiphopowym kalendarzu reszty Polski wiele podobnych dni. Testujący się na HIV Magik w „Plus i minus” Kalibra 44 daje mroczne świadectwo czasów, knajacki „Scyzoryk” Liroya i hiperwulgarnie reagujący na niego (a może raczej na jego ogólnopolski sukces) Nagły Atak Spawacza z Peją są na liście kolejnych pewniaków. Choć akurat w wypadku poświęconego kielczaninowi rozdziału dziwić może narracja o tym, jakie to samplowanie w 1995 r. było nowatorskie. Panowie autorzy, sampel to nie yeti, naprawdę go już widywano, nawet w latach 80. Zresztą u artystów w tej książce wcześniej opisywanych. Jak się Krzyżański z Mieszczakiem już uprą na jakąś narrację, to nie ma przebacz. Coś jak zdziwienie (przy okazji „Terrorystycznych bojówek” Bielizny), że w latach 80. można było zwracać uwagę na terroryzm. A przecież IRA, a przecież ETA, krwawe żniwa… Nie miejsce, by pogłębiać temat, wracamy do rapu.

Makabryczne „Love forever” Słonia, „Polskie tango” Taco Hemingwaya, które pomogło uczynić z ośmiu gwiazd (***** ***) ruch, czy odbijająca się gigantycznym, długo wybrzmiewającym echem „Patointeligencja” Maty są właściwymi kawałkami na właściwym miejscu. I chwała piszącym, że nie trzeba wiedzieć, co to jest horrorcore albo robić sobie powtórki z socjologii i polityki, bo czytelnicy są zaopiekowani. Ale co tu robi „Ukryty w mieście krzyk” Pezeta? O protekcjonalnym podejściu do młodych było wcześniej chociażby w „Mówią mi” Grammatika i Eisa, o ignorancji mówiła głośna, przebojowa „Sensacja” Fenomenu, sam Pezet nie kryje zresztą zakłopotania, widząc, co przypisuje się jego tyleż gęstym, co młodzieńczym rymowankom z „Muzyki klasycznej”. Bo „Krzyk…” jest bez dwóch zdań ważny, ale żeby odważny? Autorzy nawet nie próbują jakkolwiek tego wyboru bronić, wcisnąć pod sprecyzowane na początku książki kryteria. Szkoda, bo u samego Pezeta zaledwie płytę później jest „Szósty zmysł”, singiel mówiący o alkoholizmie wpisanym nad Wisłą w DNA. Wtedy rzeczywiście cokolwiek ryzykował.

Największym nieporozumieniem wydaje się jednak „Ważne” Mezo. „Gdy w 2005 roku Mezo zaprezentował utwór podczas konkursu Premier na festiwalu w Opolu, całe środowisko hip-hopowe było skonsternowane: za kogo on się uważa? Wcześniej nawijał gościnnie u Slums Attack, a teraz dzieli scenę z Golec uOrkiestra? Czy nadal jest jednym z nas?” – czytamy. Nikt o to nie pytał. Po pierwsze – to nie te czasy. Opole już było hiphopowo odczarowane, rapowi fundamentaliści z lat 90. zdążyli stać się biznesmenami z podwórka, popowo-rapowe sytuacje trudno było brać za mezalians, gdy Tede i Natalia Kukulska napatrzyli się na nas z plakatów. Środowisko mogło być skonsternowane, kiedy dwa lata wcześniej Mezo występował u Ascetoholix w „Suczkach” albo do nachalnej kilkudźwiękowej melodyjki i płaskich bębnów rapował z discopolową wrażliwością „Aniele, tak wiele dla Ciebie bym zrobił”. I to by od biedy można nazwać odważnym, zwłaszcza że u bardzo wielu zakończyło to dyskusje o tożsamości poznaniaka. I nie, wbrew temu, co można przeczytać w książce, „mianem hip-hopolowca niesłusznie określanego każdego rapera, który osiągnął sukces komercyjny”. Dajmy na to O.S.T.R.-a nikt tak nigdy nie nazywał. Koniec końców, Mezo w 2005 r. nie był tematem hiphopowych dyskusji, a wydany wtedy album, całkiem hiphopowe swoją drogą „Wyjście z bloków”, poszedł w próżnię.

Już mniejsza o to, że kolejni autorzy, pisząc o rapie, nie mogli oprzeć się pokusie generalizowania bez podstaw; że optyka niesprawiedliwie potraktowanego Mezo stała się tu jedyną obowiązującą. Wychodzi na to, że za najbardziej odważne uchodzi sprzedanie praw do utworu „Ważne” partii politycznej. To srogi fikołek logiczny, który nie przystoi w książce, w której swoje miejsce mają Maleńczuk, Brygada Kryzys i Dezerter. Kilkanaście stron dalej czytamy o tym, jak – już w wolnej Polsce – partia polityczna starała się zdusić „ZCHN zbliża się” Piersi.

Cóż, czekam na kolejną odważną setkę, licząc na to, że będę mógł wtedy polać tutaj miód i zupełnie odstawić dziegieć.