Na 50 lat hip-hopu, cz. 3. Nie wszystko można kupić, bo nie wszystko ma cenę

Właśnie słuchałem, jak majkizioom (znany z Mordor Muzik producent, którego „Sextape” jest jedną z najciekawszych i najbarwniejszych płyt tych wakacji) przy okazji życzeń składanych hip-hopowi na jego 50. urodziny wspominał na swoim profilu pierwszy sponsorski deal w hip-hopie. W 1986 r., trzy miesiące po ukazaniu się płyty „Raising Hell” promowanej singlem „My Adidas”, Run-DMC grali koncert w Madison Square Garden. Podczas tego utworu zawsze zdejmowali trampki, kazali to robić publiczności, robili z tego element show. Jakiś ich menedżer załatwił, że na tym koncercie był ktoś z firmy Adidas, wysoko postawiony korpopracownik. Zaproponował im milion dolarów za kontrakt na promocję butów. Był to dosyć kluczowy moment dla kultury hip-hopu w Stanach, czyli na całym świecie, ponieważ zalegitymizował czarną kulturę w oczach białych biznesmenów. Spowodowało to komercjalizację całej branży, proces ten trwa do dzisiaj, jest już nie do zatrzymania – podsumowuje twórca.

5. Blask czarnej gwiazdy

Tu absolutnie nie ma z czym polemizować, można za to sięgnąć po inny cytat. Talib Kweli podczas koncertu w nowojorskim Fat Beats wypowiedział następujące słowa: Trzeba zarabiać i jeść, ale my nie wykorzystujemy hip-hopu do tego. Robimy to, bo to kochamy. To nasza kultura i powinna być traktowana poważnie. Czy to znaczy, że nie była? Cóż, wraz z Puffem Daddym, takim Russelem Simmonsem w wersji 2.0, i jego Bad Boy Records nieuchronna komercjalizacja hip-hopu weszła w połowie lat 90. w nową erę: jachtów, zagranicznych ubrań i samochodów, najdroższych szampanów. To był nowobogacki jiggy rap – dla Kweliego świętokradztwo, dla raperki Rah Diggi źródło irytacji, dla radiowca Bobbito Garcii pozbawienie hip-hopu jego naturalnego kontekstu.

Etosowi artyści chcieli odzyskać kulturę, odebrać mikrofon grubym rybom. A duet Black Star, w którego skład wchodził wspomniany Kweli i Mos Def, był w tym kontekście niczym rzecznik undergroundowego ruchu. Reprezentowali zupełnie inny Brooklyn niż ten z „Brooklyn Finest” Jaya-Z i Notoriusa B.I.G. A – jak przyznawał Danny Castro, lokalny animator kultury odpowiedzialny za Lyricist Lounge – Black Star byli w tamtym czasie nietykalni.

Black Star zawsze w elicie. Tu z Large Professorem, Pete’m Rockiem, Dave’m Chapelle’m i Madlibem. Potężna ekipa.

Tamten czas to lata 1996-98, od założenia duetu, do premiery jego płyty „Mos Def & Talib Kweli Are Black Star” w niezależnej oficynie Rawkus. – Treści brały się z cypherów (park przy Washington Square był wtedy popularnym miejscem, gdzie pasjonaci hip-hopu spotykali się, by całymi dniami freestyle’ować, zachwycać i poniewierać się nawzajem rapowymi improwizacjami, nim republikański burmistrz Rudy Giuliani zdołał to wszystko zniszczyć). – Pytaliśmy, gdzie podziały się winyle, gdzie są breakdancerzy, gdzie podziała się kultura i dokąd zmierza – wspominał Kweli. To była twórczość afrocentryczna, inteligencka i w pełni świadoma, że nie jest dla wszystkich. will.i.am z Black Eyed Peas określał ją krótko – jako muzykę rebelii i pomyślunku.

Gdyby umiejętności pozwalały sprzedawać, tekstowo byłbym jak Talib Kweli – zarapował kilka lat później Jay-Z. Kweli był Kwelim i co nieco „czarnej gwiazdy” nawet sprzedał (53. miejsce na liście Billboard 200), niemniej apetyty wzrosły w miarę obżerania się i branża myślała już milionami (Jay nawet pięcioma). Mos Def, postać z bohemy, ktoś na kształt nowojorskiej wersji Andre 3000 z OutKastu, zdawał sobie sprawę, że sukces osiąga się w rapie, grając wedle narzuconych reguł, obniżając poprzeczkę, by nadawała się do masowego jej przeskakiwania. Dlatego miał inne ambicje niż koledzy po fachu. – Chciałem być na poziomie swoich ulubionych pisarzy – mówił.

„Respiration” z gościnnym udziałem Commona, który na swojej drugiej płycie „Resurrection” zbeształ gangsterski raper alegorycznym „I Used to Love H.E.R.”, to popis poetyckiego obrazowania (refrenem zachwycał się sam David Bowie) na szlachetnym, jazzującym, wspartym żywą gitarą bicie. I absolutne królestwo nawiązań, z których Black Star słynie – na płycie numer „Children’s Story” kłania się nisko opisywanemu w pierwszym tekście utworowi Slick Ricka, a „Definition” składa hołd Boogie Down Productions. W opisywanym kawałku mamy odwołania do muzyki, filmu, literatury, teatru i komiksu. Od grafficiarskiego „Style Wars” i Artifcats po „Wielkiego Gatsby’ego”. U mnie brzmi to pretensjonalnie, u nich brzmi to świetnie.

6. No biggie

Co z tym „jiggy rapem”? Jeżeli masz talent pokroju Notoriousa B.I.G., to nie zaszkodzi mu żaden mokry sen nuworysza. Ale uwielbiany i wpływowy Biggie nie był nietykalny. Może dlatego, że ta postać była jak tekst Black Stara – po trosze zbudowana z dokonań wcześniejszych czempionów. Był w tym baryton Big Daddy Kane’a i wielosylabowe rymy Kool G Rapa, było jazzowe frazowanie Donalda Harissona. – Idź, zobacz, skąd Biggie wziął swój styl, i zrozumiesz, że inspirowały go zespoły takie jak Black Moon – mówi will.i.am w „How to Rap” Edwardsa.

30 lat? Mało. Boot Camp Clik nie składa broni.

I właśnie przez to całe inspirowanie się, które zaszło ciut za daleko, możemy zobaczyć, jak w teledysku do „No fear”, kapitalnego utworu ziomków Black Moon z zespołu Originoo Gunn Clappaz (razem współtworzyli Boot Camp Clik), sobowtór Biggiego wraz z żoną, wokalistką Faith Evans, jest wykopywany ze sceny. Nie mamy do czynienia wyłącznie z metaforą, że oto młodzi i zdeterminowani przyszli naliczyć wijące się w ciemnych okularach gwiazdeczki r’n’b (Montell Jordan jest wymieniony w tekście z imienia i nazwiska). To był osobisty atak na Notoriousa, który bez pytania umieścił w swoim utworze wersy zasłyszane na koncercie O.G.C.

Najlepsze nie jest wcale to, że trio wyglądające na tak głodne, że nie zostawiło na ościach grubych ryb krztyny mięsa, rzeczywiście się nie bało (zwłaszcza że takie rzeczy nie uchodziły wtedy płazem, adwersarze dopadli jednego z raperów w legendarnym D&D Studios). Wszystko jest nawinięte spokojnie, z zimną krwią, bez żadnej spiny. Starang Wondah rymuje: A teraz mi powiedz, czy ten j…y wers / dnia słabego rapera nie zmienia w najgorszy nocny sen, jakby pytał o pogodę. Typy przekazują sobie jak mikrofon pałeczkę w sztafecie, przedstawiają się pierwszą linijką. Po wszystkim cieszą się odrealnionym, zduszonym bitem Mr. Walta (producent pojawia się też na Black Starze), śpiewają what’s up, przypominając swoje ksywki. Czysty hip-hop, jest go więcej niż jodu w powietrzu na planie klipu, który nie potrzebuje limuzyn, willi i helikopterów, bo wystarczy mu latarnia morska i parę płaszczów przeciwdeszczowych, żeby było interesująco. Całe wydane w 1996 r. „Da Storm” to klasyk i sprzedaż przekraczająca nieznacznie 200 tys. niczego w tej kwestii nie zmienia.

Coś jeszcze? Black Star wydał w zeszłym roku nową płytę na bitach Madliba, dobrą, choć nie do usłyszenia na skrajnie wyzyskujących artystów streamingach. Za kilka dni grają w Szwajcarii razem z De La Soul. Boot Camp Clik, oczywiście z O.G.C. w składzie, dopiero co uczcił 50-lecie hip-hopu naprawdę udanym singlem „Wotcha Call Strength” (owacja na stojąco zwłaszcza dla generała Buckshota). Komercjalizacja rapu jest nie do zatrzymania? Owszem, niemniej ci goście również.

Cz. 1. Gładko, miło i z najlepszymi opowieściami
Cz. 2. Pozwolić rapowi być głupim
Cz. 4. Południe ma coś do powiedzenia
Cz. 5. Szkoda zachodu

Podstawowym źródłem informacji i cytatów do części o Black Starze był dostępny na Netflixie serial „Hip-Hop Evolution”. Zdjęcie otwierające (Black Star) pochodzi ze strony www.talibkweli.com.